Forum Miłośniczki blogów Draco Maleficium Strona Główna Miłośniczki blogów Draco Maleficium
Tyle spraw umila nam życie... pogadajmy o nich!


W wampirzych klimatach, czyli "Magnetyzm serc" :)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Miłośniczki blogów Draco Maleficium Strona Główna -> Twórczość literacka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Draco Maleficium
Moderatorka
Moderatorka


Dołączył: 05 Lip 2006
Posty: 546
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Z zaplecza teatru :)

 PostWysłany: Czw 17:04, 19 Cze 2008    Temat postu: W wampirzych klimatach, czyli "Magnetyzm serc" :) Back to top

Dzisiaj naszło mnie - w przerwie między jednym pisaniem a drugim - na dokończenie starej miniaturki, którą zaczęłam jakby na zamówienie paru osób z forum TW. Swoista kontynuacja wcześniejszego "Carpe noctem", to samo założenie: pokazanie scenek z "Tańca Wampirów" w języku opowiadania. Nic odkrywczego, nic specjalnie ambitnego - ot, taka sobie pisanina dla oddechu. No i spowodowana wzmożoną ostatnio wampirotęsknotą. Tym razem w roli głównej ukochany przez wszystkich blond wampir-homoseksualista. Postanowiłam wkleić to na forum, hm... bo tak Smile

MAGNETYZM SERC I INNE NIEPOROZUMIENIA

Błądząc beznadziejnie po bibliotece Księcia von Krolocka, Alfred nie po raz pierwszy uznał, że tak naprawdę to nie znosi profesora Abronsiusa.
Nie pomyślał tego jednak zbyt głośno, ponieważ był grzecznym i dobrze wychowanym młodzieńcem, który zawsze okazywał szacunek starszym i nigdy nie wysuwał się spoza szeregu. Od małego wpajano mu, że nie wolno dyskutować ze starszymi, a profesor był prawdopodobnie starszy niż ktokolwiek, kogo do tej pory poznał Alfred – z wyglądu mógłby być przecież jeszcze starszy niż sam książę, ich gospodarz (który, jak utrzymywał profesor, był przecież wampirem). Dlatego młody student skarcił się natychmiast za tą pogardy godną myśl i dodał w duchu, że przecież profesor Abronsius ma mnóstwo zalet i nie wolno go winić za to, że bardziej obchodzi go zakołkowanie wampirów i bieganie wśród książek niż uratowanie Sary.
Na dźwięk imienia „Sara” Alfred zarumienił się wściekle.
Obraz dziewczyny w wannie, zakrywającej się gąbką i z rozmarzeniem w oczach opierającej się o zimne kafelki, wprawił chłopca w zawirowanie głowy. Nigdy dotąd nie widział dziewczyny nago. Było to, oczywiście, skandaliczne i w ogóle nie powinien o tym myśleć – co by było, gdyby Sara potrafiła czytać w myślach i pogardziła nim za jego niskie instynkty? Ale niskie instynkty najwyraźniej nie zamierzały przejmować się opinią Sary i uruchomiły się z pełną mocą, wprawiając biednego studenta w zakłopotanie i zmieniając jego twarz w coś podobnego do pokrytego grzywką pomidora.
Alfred pospiesznie poluzował swoją studencką muszkę i skupił się na niezmierzonych regałach pyszniących się przed jego spłoszonymi oczami. Jednak obraz Sary nie znikał z jego pamięci i chłopiec nagle zdał sobie sprawę, że jego wybranka nie zamierzała być zgodnie z konwencją wyratowana. Z nagłym uczuciem bólu i zawodu wspomniał jej słowa: „Książę będzie tańczył tylko ze mną.” A zatem nie chciała uciekać z nim, jej Alfredem, tylko zostać i tańczyć z Księciem? Przecież on był wampirem – czyżby Sara o tym nie wiedziała? Poza tym, jak uznał młodzieniec w nagłym przypływie buntowniczości, von Krolock był dla niej o wiele za stary. Miał syna w ich wieku! Co oni wszyscy sobie myśleli?
Pragnąc pozbyć się niewygodnych myśli, z którymi nie potrafił sobie poradzić, Alfred sięgnął po pierwszą lepszą książkę pośród starych jak samo stworzenie woluminów. Pogrążony we własnych, ponurych fantazjach, dość mocno zdziwił się, kiedy pośród prac naukowców, wybitnych filozofów, znanych literatów i poetów dojrzał tytuł, po który właśnie sięgnął; na pokrytej kurzem, skórzanej okładce wyraźnie widniało Magnetyzm Serc: Porady dla Zakochanych.
Alfred zagapił się.
Przed oczami stanął mu żywo obraz Księcia von Krolocka: jego marmurowo biała, szlachetnie wyciosana twarz; jego głębokie, dumne i przenikliwe wejrzenie; jego dźwięczny, potężny baryton. Arystokrata sam w sobie wydał się Alfredowi obrazem dumy, inteligencji, sprytu i głębi oraz nieprzebranej władzy nad sobą. Słowem, trudno było wyobrazić sobie tego mężczyznę sięgającego po Porady dla Zakochanych – to połączenie było po prostu komiczne.
Wtem nowa myśl zaświtała w głowie Alfredowi: a co, jeśli Jego Ekscelencja jednak skorzystał z tego poradnika i dzięki temu zdobył przychylność Sary? A teraz i on, Alfred, przypadkiem położył ręce na jego tajnej broni! Chłopiec uśmiechnął się w wytartym półmroku biblioteki uśmiechem wojennego triumfatora. Nowa otucha wlała się w jego zestrachane, dość skołowane serce, kiedy otworzył Magnetyzm Serc i zaczął wertować tomik na chybił-trafił. Niech Jego Ekscelencja ma się na baczności! Oto nadchodzi Alfred, całkiem na nowo uzbrojony, i wtedy zobaczymy, z kim Sara chętniej zatańczy!
Jednak pierwsze „porady” nieco przygasiły gwałtowny płomień młodzieńczego entuzjazmu. W zasadzie były to wiersze, z których jeden opowiadał, co się dzieje, gdy miłość się budzi. Alfred już wiedział i kiedy poszukiwał dalszych wskazówek, powoli zaczął wracać do myśli, że może książę jednak wcale z tej książki nie korzystał. Swoją drogą byłoby to śmieszne, bo w żadnym wierszu biedny student nie zauważył wzmianki o porywaniu swojej wybranki prosto z wanny, dawaniu jej czerwonych trzewików i zapraszaniu na bale o północy. Było za to dużo o spojrzeniach, aniołach, żonkilach i słowikach. Tego raczej w zamku von Krolocka nie znajdzie.
Kiedy zbliżał się na skraj rozpaczy, jego wzrok padł na jedno zdanie, które chłopca zaintrygowało: Jeden pocałunek znaczy więcej, niż tysiąc słów. To było zastanawiające. Profesor z pewnością by się z tym nie zgodził; powiedziałby tylko, że pocałunek to nic innego jak tylko dość niehigieniczna wymiana fluidów, która może doprowadzić do przeziębienia, po czym fuknąłby z irytacją i kazał sięgnąć po któryś z traktatów Kanta. Jednak Alfred był po cichu romantykiem i to zdanie kazało mu się zastanowić, czy może nie postępował źle od samego początku. Gdyby tak pocałował Sarę, zamiast nalewać jej wody do wanny i bełkotać o tym, że jest bardzo miła? Czy i wtedy poszłaby za księciem? Dziwne są jednak te dziewczyny: dać takiej sukienkę i wielką gąbkę, a zapominają o całym świecie…
Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu profesora, a kiedy stwierdził, że w milczącym ogromie biblioteki jest całkiem sam, doznał nagłego uczucia strachu. Zmierzch już dawno zapadł za oknami, a to oznaczało, że w każdej chwili może na niego wyskoczyć para ostrych kłów, a on był całkiem sam… Już chciał otworzyć usta, żeby zawołać profesora, gdy wtem przyszedł mu do głowy iście szatański i wcale nie-alfredowy pomysł: iść do Sary. Wrócić do tamtej łazienki i wypróbować nowo poznaną technikę, względnie dostać w twarz wilgotną gąbką, ale spróbować raz jeszcze wyrwać dziewczynę z sideł wygłodniałego potwora.
To był, zdaniem Alfreda, dobry plan. Dlatego, niewiele myśląc, chłopiec ścisnął w dłoni tomik poezji miłosnej i czym prędzej wybiegł z biblioteki w mroczny, rozległy korytarz, gdzie echo porwało jego kroki i zaniosło daleko w mroczne czeluści.
Po chwili usłyszał śpiew…

* * *

Herbert musiał przyznać przed samym sobą, że jest genialny.
W oddali słychać było jeszcze niesione echem kroki Sary, która oddalała się pospiesznie w kierunku gabinetu von Krolocka. To był chyba jedyny sposób, żeby wydalić tą irytującą wieśniaczkę z łazienki: powiedzieć jej, gdzie jest ojciec i niech już on się martwi, co z nią zrobić do balu. Gdyby miał choć trochę rozsądku, ugryzłby ją natychmiast, ale Herbert już dawno odkrył, że jego ojciec przejawiał irytująco głupi zmysł romantyzmu i bezsensownej melancholii. Wierzył w… konwencję. Herbertowi było wszystko jedno – albo się kogoś gryzło, albo nie. Coś takiego, jak czekanie na Właściwy Moment czy zaloty w wannach uważał za zbytnie marnowanie energii, która mogłaby pójść na coś zupełnie innego. I lepszego. Ale cóż, nikt nie wybiera sobie rodzicieli a Herbert był do swojego ojca przywiązany, nawet, jeśli ten – jak każdy rodzic – potrafił być czasami niezręczny w towarzystwie.
Woda spływała do wanny leniwą kaskadą, a Herbert obejrzał się w lustrze. To znaczy, stanął przed lustrem i zamachnął długimi, platynowymi włosami. Robił to tylko z przyzwyczajenia, bo, naturalnie, lustro nie pokazało nic innego poza gotyckim wystrojem łazienki. Byłoby to zapewne kłopotliwe dla wampira, który nie był pewny, jak wygląda – ale nie dla Herberta. On promieniował żelazną pewnością, że cokolwiek by włożył, i tak zawsze wyglądałby oszałamiająco, co samo w sobie było powszechnie wampirzym punktem widzenia. I, zasadniczo, była to prawda. Zwłaszcza dla niczego nie podejrzewających młodzieńców.
Jeden z nich właśnie się tu zbliżał – Herbert słyszał gwałtowne kroki na korytarzu coraz bliżej łazienki. Zadrżał i zatarł ręce w rozkosznym oczekiwaniu. Bicie serca Alfreda i jego szalony rytm niemal rozsadzały mu czaszkę, ale wampir mógłby słuchać tego słodkiego bębna przez stulecia. Alfred był prawdziwym skarbem, perłą porzucona przypadkiem pośród szarych kamieni. Jego niewinność i rozbrajająca wprost młodzieńcza naiwność były dziwnie rozczulające i tak całkowicie unikatowe w tych okolicach, że Herbert od razu poczuł, że nie może pozwolić innym wampirom go dostać. Alfred był jego. Herbert go pragnął, a kiedy młody von Krolock czegoś pragnął, to młody von Krolock to dostawał. Pewnie była to wina genetyki – jeśli w przypadku wampirów można mówić o jakiejkolwiek genetyce.
Młody asystent był coraz bliżej. Herbert skrzywił się nieco, kiedy usłyszał jego głos, wołający bez tchu:
- Sara!
I znowu ta głupia wieśniaczka. Fuj. Jak w ogóle można było interesować się… kobietą? Dla wampirzego i dość już doświadczonego Herberta sama idea wydawała się dość obrzydliwa, by przez cały dzień próbować szorować kły. Kobiety były takie… takie lepkie. I rozlazłe. I chichotały w sposób, który doprowadzał młodego von Krolocka do szału. U ojca mógł to jeszcze jakoś tolerować; ojciec był dziwny z natury i chyba już za późno na jakiekolwiek kuracje, nawet, jeśli faktycznie pan zamku zwracał od czasu do czasu uwagę także i na mężczyzn. Jednak Alfred… co on sobie myślał? Czemu miał zamiar marnować swoją cenną młodość na kogoś tak przeciętnego i nierozgarniętego, jak tamta dziewucha, której byle buty zawróciły w głowie? Tu trzeba było Interweniować. Duże I było w tym słowie kluczowe.
Wampir zaczął śpiewać. Trzeba było jakoś zwabić tu Alfreda, a jak inaczej, niż naśladując tamtą dziewczynę? Herbertowi nie przyszło nawet do głowy, że mogłoby to być nieczyste zagranie. W jego słowniku nie było takiego terminu, jak „nieczyste” – no, chyba, że odwołujące się do bardzo specyficznych czynności natury intymnej. Był wampirem, zatem jako taki wyznawał twardą zasadę „Wszystkie Chwyty Dozwolone”.
Kroki Alfreda, poprzedzane przez rozkosznie rozszalały rytm jego serca, były już naprawdę bardzo blisko. Herbert oblizał się niecierpliwie i pospiesznie wypróbował kilka pozycji, które – jego zdaniem – wyjątkowo dobitnie eksponowały jego wdzięki, by wreszcie zdecydować się na dość nonszalancką, sugerującą wręcz, że dopiero co przymierzał się do kąpieli i absolutnie nie czekał na Alfreda z niecierpliwością byka na corridzie.
I wreszcie…!
Młody asystent profesora ostrożnie uchylił drzwi. Herbert przygotował się i przywołał na twarz wyraz niewinnego zaskoczenia. Teraz albo nigdy.
Na jego widok Alfred nagle wytrzeszczył oczy, jakby właśnie zobaczył hipopotama tańczącego w różowym kilcie.
- Och! – pisnął; najprawdopodobniej dlatego, że oszałamiająca poza Herberta wręcz odebrała mu mowę. Jak słodko. – Przepraszam…
Herbert natychmiast odrzucił do tyłu długie blond włosy, aż plasnęły mu o atłasową i bardzo wyraźnie koronkową koszulę. Koronkowość zdawała się być w niej dominującym elementem.
Wampir nie pozwolił Alfredowi na jakikolwiek ruch – w paru krokach znalazł się przy nim i chwycił wciąż zaszokowanego młodzieńca w żelaznym uścisku. Chłopak zdawał się niezdolny do sensownego ruchu. Jak dobrze wiedzieć, pomyślał Herbert z rozkoszą, że wciąż jestem tak samo zniewalający…
- Zaczekaj – westchnął z uniesieniem, co w jego opinii było bardzo podniecające. Kątem oka zerknął na książkę trzymaną kurczowo w ramionach Alfreda i to podsunęło mu pomysł na iście szatańską linijkę:
- Chcę się z tobą… zaczytać.
Trafił. Znacząca pauza w zdaniu zadziałała na Alfreda jak porażenie piorunem. Aha… złapał sugestię. Bystry chłopiec. Ale najwyraźniej poruszał się za szybko; wszak Alfred to delikatne stworzenie… Należało więc przystopować. Troszkę.
- Ojciec jest tobą zauroczony – podsunął do ucha sparaliżowanego młodziaka, mając nadzieję, że to zdanie będzie wystarczającą wskazówką. – Myślę, że po prostu musimy zostać… przyjaciółmi.
Kolejne zawieszenie zdania okazało się zbyt wielkim ciężarem do zniesienia przez kruchy umysł alfredzi; asystent szarpnął się nagle, próbując wyrwać się z uścisku wampira, i ruszył do drzwi z rozpaczliwym krzykiem:
- Ale ja muszę…!
Nie był dość szybki. Nie mógł być. Tylko desperaci i szaleńcy próbują ścigać się z wampirem – śmiertelnik po prostu nie miał szans.
Herbert bez żadnego wysiłku wyciągnął ramię i złapał chłopaka w pasie, przyciągając go na powrót do swojej marmurowo twardej, białej piersi. Twarz Alfreda na chwilę utonęła w niezliczonych koronkach, a gdy asystent wreszcie odnalazł w sobie dość siły, by unieść twarz, znalazł się twarzą w twarz z bardzo nakręconym, homoseksualnym wampirem.
- Ależ, mój drogi – zaświergotał przymilnie Herbert, ujmując młodzieńca pod ramię i sadzając go na brzegu wanny – jakiś ty blady! Natychmiast potrzebujesz pomocy. Nie mogę pozwolić, żebyś się taki blady pałętał po zamku. Jeszcze byś mi gdzieś zemdlał, i z kim ja wtedy będę tańczył na balu, no powiedz?!
- B-bal…? – powtórzył Alfred cienko, jak kanarek, którego ktoś właśnie chwycił za gardło w połowie trele.
Herbert wytrzeszczył oczy w bardzo udanej interpretacji świętego oburzenia, pamiętając przy tym, żeby odpowiednio sugestywnie zatrzepotać rzęsami. Koronki zaszeleściły, falując niczym morze podczas sztormu.
- Czyżby nikt ci nie powiedział?! – huknął wampir, zrywszy się z miejsca. – O nie! Tak nie można! Co ojciec sobie myślał, tak nic nie mówić? Ale, ale, może to miała być niespodzianka, a ja wypaplałem…
- Nie, to naprawdę nic nie szkodzi, ja chyba coś słyszałem… - twarz Alfreda pokryła się uroczym rumieńcem. Herbert całą swoją siłą woli powstrzymał się od głośnego „Aaaaaaaaaw” i wytarmoszenia jego policzka.
- Nieważne – uśmiechnął się słodko. – Teraz już wiesz i po prostu nie przyjmę odmowy: będziesz moim partnerem. Ach, wszyscy goście padną, jak nas zobaczą, taka idealna para…!
Po minie Alfreda można było wywnioskować, że jeśli goście rzeczywiście padną, to z zupełnie innego powodu. Jednak nie dane mu było wyrazić tego poglądu w słowach, a to dlatego, że nagle znalazł się w silnych jak stal ramionach rozmarzonego wampira.
Herbert zaczął radośnie wywijać swoim towarzyszem do melodii, którą sam na poczekaniu wymyślił, a która całkiem przypadkowo zawierała w sobie rytm walca wiedeńskiego. Szło mu idealnie. Alfred już był jego, to było oczywiste – jak inaczej tłumaczyć te rumieńce, tą małomówność, tą uroczą nieporadność i oszalałe bicie serca? Ten rytm był upajający jak zapach róż o świcie; jak pierwszy łyk krwi bezbronnego chłopca. Jeszcze trochę i będzie można iść na całość. Całe szczęście – Herbert nie był swoim ojcem i nie miał cierpliwości do tego wszystkiego, co sam nazywał grą wstępną. Gryźć albo nie gryźć – i tyle.
Już niedługo…
W przypływie euforii nie zauważył nawet, jak jego partner z lodowatym szokiem w oczach patrzy w lustro.
Wreszcie Herbert uznał, że dość już tej zabawy; puścił ramię Alfreda, jednocześnie zręcznym gestem wydzierając mu z ręki tomik poezji. Uśmiechnął się na widok tytułu Magnetyzm Serc: Porady dla Zakochanych. To było takie… alfredowe. Pasowało idealnie do obrazu asystenta, który młody wampir już ułożył sobie w głowie. Toż to był praktycznie ginący gatunek! Krew romantyków była zaiste wyborna…
Nagły przypływ nieodpartego głodu kazał Herbertowi obrócić się na pięcie i spojrzeć na swoją już-prawie-zdobycz jak na ogromny kawałek czekoladowego tortu, który już nakładał sobie na widelec.
- Poezja… - uśmiechnął się, czując, jak kły świerzbią rozkosznie, domagając się pożywki. – Jakie to romantyczne. Czyżbyś się zakochał?
- Ja… - Alfred zaczął rozpaczliwie rozglądać się na boki.
Herbert krokiem drapieżcy znalazł się przy nim, wciskając mu książkę z powrotem do ręki i myśląc: Och, urocze, sprawdza, czy nikt nie nadchodzi…
Dobra. Dość tej zabawy. Pora na konkrety.
Już prawie czuł krew śpiewającą mu triumfalnie w żyłach…
Zaraz. Wróć. Coś jest nie tak. Skóra Alfreda zdecydowanie nie powinna smakować jak stara tektura… prawda? A krew zazwyczaj nie miała mdłego smaku pożółkłych kartek…
Szlag!
Herbert wydał z siebie ryk, jaki wydać może tylko wściekły wampir, i pognał za pierzchającym z wrzaskiem asystentem prosto w mroczny, wilgotny od starości i wiszącego w powietrzu kurzu labirynt korytarzy…

* * *

Cudowne!
Profesor Abronsius chwycił jeszcze jeden tom z zapchanej półki i z zachwytem odkrył, że były to Dzieje Tristana i Izoldy.
Wyborne!
Jeśli szacowny profesor kiedykolwiek czuł się blisko ekstazy, to był to właśnie jeden z tych momentów.
Przycisnął niewielki tomik do piersi i rzucił go na coraz bardziej rosnącą stertę u jego boku, po czym rzucił się radośnie w głąb półki, szukając kolejnych wybitnych dzieł, w które mógłby się wgryźć. Na ten krótki moment zapomniał o wszystkim: o swojej torbie wypełnionej podręcznym zestawem pogromcy wampirów; o mamroczącym i pałętającym się gdzieś zapewne Alfredzie; o młodej kobiecie, którą napędzany hormonami chłopiec tak rozpaczliwie chciał uratować; o małżeństwie Chagallów i o ich obwieszonej czosnkiem karczmie; nawet o wyniosłym panu na zamku i jego rozbrykanym synu. To wszystko mogło poczekać. Teraz znajdował się w swoim prywatnym raju każdego zapalonego czytelnika; raju, gdzie szeleściły ochoczo kartki, gdzie słowa plotły się radośnie w ciągi myśli i spierały ze sobą, a zatęchły zapach starości wypełniał nozdrza rozkoszną mgłą. Ten moment należał tylko do niego i profesor Abronsius, szperając na coraz to kolejnych półkach biblioteki von Krolocka, czuł się naprawdę szczęśliwym człowiekiem.
Chyba nie docenił swojego adwersarza. Ktoś tak oczytany, mający w posiadaniu taki klejnot, nie mógł być tak doszczętnie zły… prawda? Znaczy, musiał być inteligentny. Cwana bestia. I być może profesor mógłby z nim porozmawiać o Imperatywach Kanta czy o ideach Platona… O tak, to byłaby z pewnością wykwintna konwersacja. Może by zatem poczekać z przebiciem von Krolocka kołkiem, przynajmniej do momentu, kiedy omówią złożoność materii i metafizyczny aspekt wampiryzmu…? Tak, to byłby z pewnością dobry pomysł…
… Nagły krzyk zatrząsł ścianami zamku, wypełnił sobą korytarze i ściął krew w żyłach profesora niczym płynny lód. Mężczyzna znieruchomiał z tomikiem Johna Locke’a w ręku, nasłuchując; dźwięk powtórzył się, tym razem bliżej, i nie było już wątpliwości, że należał do tego płaczliwego, niezdarnego młodzieńca. Profesor zmrużył oczy i chwycił torbę, po czym delikatnie odłożył książkę na miejsce, pilnując, żeby żadna ze stron się nie zgniotła. Akcja ratunkowa akcją ratunkową, ale książek nie wolno było zaniedbywać. To w nich mieszkała przyszłość, jak twardo twierdził profesor.
Kiedy już upewnił się, że cenne zbiory przełomowych słów są już bezpiecznie opatulone na półkach, chwycił parasol i popędził tam, skąd – jak mniemał – dochodziły wrzaski.
Nie musiał biec daleko. Kiedy tylko wypadł na korytarz (po zbłądzeniu w parę ślepych zaułków w niezmierzonej przestrzeni biblioteki) od razu natknął się na scenę, którą zarejestrował w pełni dopiero po paru sekundach intensywnego wpatrywania. Aha. Zagrożenie bezpośrednie. Alfred leżący na podłodzie, siedzący na nim okrakiem, wyraźnie napalony wampir i szczęka rzeczonego wampira, obnażająca kły i pochylająca się coraz niżej nad wyrywającym się, wrzeszczącym i wierzgającym młodzieńcem. Profesor był człowiekiem niezwykle energicznym jak na swój wiek i doskonale wiedział, jak należy się zachować w podobnych sytuacjach, dlatego nie zaczął biegać w kółko i krzyczeć, jak zapewne uczyniliby inni na jego miejscu; zamiast tego energicznie ścisnął w pięści parasol i ruszył na wampira, po czym wymierzył tą przerażającą bronią cios sprawiedliwości.
Wampir znieruchomiał, zaskoczony, a po jego minie widać było, że właśnie dokonuje się u niego błyskawiczny proces myślowy. Wykorzystując moment konsternacji, profesor wymierzył kolejny cios, na który blond-włosy wampir poderwał się na równe nogi i wlepił w mężczyznę spojrzenie pełne dezorientacji i niedowierzania.
Profesor groźnie pomachał mu przed twarzą parasolem, emanując straszliwą, wprost pedagogiczną furią.
- Co tu się wyprawia?! – zagrzmiał tonem sprawiedliwej dydaktyki; w jego głosie zabrzmiała sala wykładowa, zazgrzytała kreda na tablicy, zaszeleściły podręczniki. Ton szkolnego autorytetu wystarczył, żeby biednej, odzianej w koronki istocie wygięły się kolana.
- No?! – nie ustępował profesor, groźnie wymachując Parasolem Zagłady. – Won! A fe! Niedobry chłopak! Co by sobie twój tatuś pomyślał?! Prrrecz! Ale już!
Herbert von Krolock popatrzył na parasol. Potem spojrzał na Alfreda, zbierającego się błyskawicznie na nogi i profilaktycznie cofającego się pod ścianę. Potem przeniósł spojrzenie na twarz profesora, znieruchomiałą w masce dydaktycznej furii. Potem znów na parasol.
Po czym odwrócił się i odszedł szybkim krokiem, pilnując, żeby odpowiednie części ciała zafalowały i zakręciły koła z odpowiednio wyrazistą… falistością.
Kiedy tylko Herbert zniknął za rogiem i upewnił się, że obaj przybysze znajdują się poza zasięgiem słuchu, puścił się biegiem po korytarzu w kierunku gabinetu ojca.

* * *

- Taaaaaaaaaaaatkuuuuuuuuuu!!!
Książę von Krolock uniósł brew. Ach tak. Można się było tego spodziewać.
Siedząca w fotelu przed kominkiem Sara spojrzała na niego ze zdziwieniem malującym się w jej pięknych, błyszczących oczach, a stary wampir uśmiechnął się do niej kojąco.
- Nie przejmuj się, moja droga – szepnął tak delikatnie, jak tylko on umiał. – To tylko Herbert.
Odpowiedź wydawała się zadowalająca; dziewczyna uśmiechnęła się do niego poprzez pokój i powróciła do książki, którą trzymała otwartą na kolanach.
W tej samej chwili drzwi do gabinetu otworzyły się z hukiem i do pomieszczenia wpadł, tonący w koronkach i w iście wampirzej furii, Herbert von Krolock. Nie zwrócił żadnej uwagi na zaskoczoną Sarę; w chwili, gdy jego wzrok padł na ojca, młody wampir rzucił mu się na szyję, zanosząc się iście teatralnym szlochem.
- Taaaaaa-tkuuuuuu…! – zajęczał, ocierając twarz o atłasową kamizelkę ojca. – On mnie uderzył parasooooooleeeeeeem…!!
Książę myślał do tej pory, że nic nie jest w stanie wprawić go w osłupienie, dlatego poczuł się dość mocno zaskoczony, czując, że brak mu słów. Przez chwilę stał nieruchomo, totalnie ogłupiały i rozpaczliwie obściskiwany przez szlochającego wśród koronek Herberta, zanim dotarło do niego znaczenie narzekań syna.
- … Parasolem? – powtórzył słabo.
- Taaaa-aaaaaaak! I to mocno!
- Ależ, Herbercie, kto śmiałby uderzyć cię parasolem?! – nagle zdradliwa myśl zaświtała w umyśle księcia. – Wszystkie wampiry są przecież na cmentarzu, Ubu też.
- Ten idiotyyyy-cznyyyy profeeeeeesooooor! Tatkuuu, zabij gooooo!
I kolejna porcja rozpaczliwych szlochów wypełniła gabinet. Ksiażę von Krolock zdał sobie nagle sprawę z tego, że wyobraźnia podsuwa mu bardzo zdradzieckie obrazy; nawet jego żelazna samokontrola skapitulowała przed nimi i marmurowa twarz starego wampira wykrzywiła się w lekkim, ledwo powstrzymywanym uśmiechu.
Z braku lepszego pomysłu poklepał Herberta po głowie, po czym przypomniał sobie, że nie są w komnacie sami; Sara wciąż wpatrywała się w nich szeroko otwartymi oczami, jak gdyby nie bardzo wiedziała, jak rozumieć tą osobliwą scenę. Książę posłał jej szarmancki uśmiech.
- Zechciej nam wybaczyć, moja droga – przeprosił grzecznie, jednocześnie chwytając syna za ramię i ciągnąc w kierunku drzwi. – Mała rodzinna dysputa… Za chwilę znów do ciebie dołączę.
Sara otworzyła usta, jak gdyby chcąc zaprotestować, lecz po chwili wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się niewyraźnie i powróciła do oglądania książki spoczywającej na kolanach. Nie umiała czytać, oczywiście, ale książę zadbał wcześniej o to, by książka miała wystarczająco dużo stymulujących wyobraźnię rycin.
Von Krolock skłonił się dwornie, jedną nogą wypychając jęczącego syna na korytarz, po czym zamknął drzwi.
- No? – groźnie uniesiona brew i skrzyżowanie ramion na piersi sprawiły, że powiało odpowiednio książęcym autorytetem i Herbert miał na tyle przyzwoitości, żeby się opanować; zamiast szlochania młody wampir zaczął bawić się długimi włosami i zerkać na posadzkę. – Słucham. Co się właściwie stało?
- No bo łazienka, i wtedy Alfred, bo Sara nie chciała, i on miał książkę, i ja zacząłem tańczyć, i on na bal, i ja go wtedy, ale książka, i on zwiał, i my na podłodze, i wtedy ten profesor, i parasol, i aua – wyjaśnił młody von Krolock.
Jego ojciec patrzył na niego z wyrazem coraz bardziej pogłębiającej się konsternacji i pomyślał, nie po raz pierwszy, że może jego syn potrzebował nieco więcej opieki.
- Spokojnie – powiedział więc, trochę łagodniej. – Jeszcze raz. Próbowałeś ugryźć Alfreda?
- Tak!
- Zuch chłopak. I on, jeśli dobrze zrozumiałem…?
- Uciekł!
- Nie mam pojęcia, dlaczego – mruknął książę ze starannie nieruchomą twarzą.
- Ja też nie! Przecież byłem miły, tatku, naprawdę!
- I goniłeś go…
- … i złapałem, i już miałem gryźć, kiedy napatoczył się ten stary grat i uderzył mnie parasolem! Tatku, masz go zabić, ja chcę, w tej chwili!
- Ale uderzenie parasolem nie mogło cię przecież zaboleć. Jesteś wampirem. I dałeś się tak łatwo przegonić? – zdumiał się szczerze von Krolock.
- Ale moja godność! – w oczach Herberta zapłonął ogień urażonej dumy. – Co z moją godnością?! Co z reputacją?!
- O ile pamiętam, nigdy ci nie przeszkadzały.
- Ale teraz przeszkadzają i żądam, żeby ojciec zabił tego starego pryka!!
Zgubna ciekawość księcia zawiodła go w tym miejscu na niebezpieczne tereny, ale nie mógł się powstrzymać i spytał powoli:
- A gdzie cię uderzył tym parasolem, synu…?
- W moje tylne wdzięki! – Herbert z oburzenia tupnął nogą. – Jak on śmiał! Zabij go, tatku!
W tym momencie książę von Krolock nie wytrzymał i odwrócił się plecami do syna, po czym podniósł rękę do ust, by ukryć szeroki uśmiech, jaki bezczelnie wkradł się na jego twarz. Wizja, która stanęła mu przed oczami, to było za wiele – nawet dla niego. W myślach zanotował sobie mały punkt na koncie Abronsiusa. Nic to, oczywiście, nie zmieniało, ale…
Herbert zaczął niecierpliwie ciągać go za pelerynę.
- Taatkuuu!... Co zamierzasz z tym zrobić?!
Tylko spokojnie. Spokojnie. Grunt, to opanowanie.
Kiedy książę już upewnił się, że może spojrzeć w twarz syna bez zdradzania jakichkolwiek śladów wesołości, odwrócił się ponownie i groźnie zmarszczył brwi.
- To niedopuszczalne – zagrzmiał odpowiednio groźnym barytonem, na co Herbert podskoczył i klasnął z radości. – Nikt nie będzie uderzał mojego syna parasolem!
- I zabije go ojciec? Tak? Tak?
- Nie – von Krolock uśmiechnął się groźnie w ciemności, unosząc w górę dłoń. – Mam lepszy pomysł. Nie zamierzam sam brukać sobie ust krwią tego bezwartościowego człowieka. Nie… Niech inni się nim zajmą. I tym chłopcem też. Szkoda go, wydawał się obiecujący…ale skoro nie potrafił cię docenić, Herbercie, nie zasługuje na ciebie. Idź do komnaty, przebierz się. I zaprowadź Sarę do pokoju. Ja… wybieram się na cmentarz.
Usta Herberta wygięły się w górę w uśmiechu pełnym podniecenia.
- I zaczniemy bal? – pisnął niemal falsetem. – I będę mógł tańczyć?
- Tak – twarz księcia w mroku korytarza przypominała maskę śmierci. – Rozpoczniemy bal.
 
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Miłośniczki blogów Draco Maleficium Strona Główna -> Twórczość literacka Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach