Forum Miłośniczki blogów Draco Maleficium Strona Główna Miłośniczki blogów Draco Maleficium
Tyle spraw umila nam życie... pogadajmy o nich!


"Tysiąc i jeden sen"

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Miłośniczki blogów Draco Maleficium Strona Główna -> Twórczość literacka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Draco Maleficium
Moderatorka
Moderatorka


Dołączył: 05 Lip 2006
Posty: 546
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Z zaplecza teatru :)

 PostWysłany: Pią 14:47, 05 Wrz 2008    Temat postu: "Tysiąc i jeden sen" Back to top

Rzuciłam oficjalną deklarację, wypadałoby zatem napisać co nieco więcej i wywiązać się Wink Zatem!

Rzecz dzieje się w Warszawie. Mamy tu do czynienia z dwoma głównymi bohaterami: Adrianem Piołunem, atrakcyjnym piosenkarzem pop i bożyszczem młodego, piszczącego tłumu, oraz z niejakim Łukaszem Malcem, który od dwóch lat próbuje szczęścia jako chórzysta w Teatrze Muzycznym Kroki. Traf chce, że dyrektor teatru postanowił jakoś zwiększyć nikłe obroty teatru przygotowując musicalową adaptację najlepiej sprzedającej się obecnie polskiej powieści, "Tysiąc i jednego snu", a do jednej z głównych ról zaprasza samego Piołuna, licząc oczywiście, że obecność gwiazdora w spektaklu przyciągnie do teatru masy. Obaj panowie z początku nie przypadają sobie do gustu, a wynikiem kilku niefortunnych zbiegów okoliczności ich relacja, choć dość burzliwa, trafia na głębszy grunt...

Tak, kochane moje. Mamy tu do czynienia ze slashem. Nie mogłam oprzeć się pokusie własnych wyobrażeń i możliwości narracyjnych, jakie daje taki zabieg. Zaowocuje to pewnie tym, że kiedy skończę (a jestem mniej więcej w połowie, choć bliżej końca niż początku) nikt nie będzie chciał tego opublikować, ale w tej chwili jest to najmniejsze z moich zmartwień. Co znalazło się w tej historii? Na pewno duuużo teatru muzycznego, a jakże. Zderzenie dwóch kultur i dwóch całkowicie różnych charakterów. Trochę blichtru, jeszcze więcej szarej normalności. Problemy z odnalezieniem samego siebie. Wielkie miasto. Dużo relacji i opisów przeżyć wewnętrznych. Dość niewiele fabuły, bo ona raczej nie jest moją mocną stroną Wink Zresztą, za dużo by pisać o wszystkim, co zamierzałam umieścić w tej opowieści, nie jestem też zbyt dobra w pisaniu streszczeń - lepiej więc będzie po prostu umieścić tu parę otwierających fragmentów do Waszego wglądu.

Przed wami prolog Smile


Światła zgasły.
Ciemna postać stanęła na brzegu sceny i wpatrzyła się w ziejącą cieniem pustkę widowni. Stała nieruchomo, tak, że – kiedy ostatni z techników opuścili scenę, żeby tradycyjnie ruszyć do baru – stała się tylko jeszcze jednym z szepczących stref mroku. Odczekała, aż cisza opadnie na opuszczone fotele i rozgości się w ogromnej bryle audytorium na wespół z kurzem, a potem przykucnęła na deskach i delikatnie przejechała palcem po powierzchni sceny.
Kiedy postać podniosła palec do ust, roześmiała się tak, że dźwięk obudził wszystkie duchy teatru i zatrząsł ścianami.

* * *

Taksówka zatrzymała się pod tylnym wejściem do teatru, tylko cudem nie uderzając w pojemniki na śmieci ustawione – jakże malowniczo – przy słupie ze starymi plakatami z dawno nie granych już przedstawień. Kiedy wysiadał z rozklekotanego pojazdu, Łukasz Malec uznał ponuro, że to połączenie było wyjątkowo niesmaczne.
- Panie – mruknął kierowca, kiedy Łukasz zatrzasnął drzwi jego Poloneza – a obiad to co, sam się kupi?
- A tak, przepraszam – odparł chłopak nerwowo, klepiąc się po kieszeniach wilgotnymi od potu rękami.
Kiedy płacił taksówkarzowi, naszła go kolejna refleksja: życie w Warszawie mogło okazać się jednak droższe, niż przypuszczał.
Spojrzał w górę, na logo teatru. Nie było specjalnie imponujące; dyrektor nie zamierzał tracić pieniędzy na olśniewający neon na tyłach budynku, gdzie ów neon byłby oglądany tylko przez zabieganych artystów, sprzątaczy i koty z sąsiedztwa. Brakowało parę liter, a ktoś namalował przy ostatniej obraźliwy gest i napisał „Jarek to świnia.” Podobne temu wyczynowi artystycznemu graffiti ozdabiało całą ścianę, a po ziemi walały się stare gazety, puszki po napojach i szkła z potłuczonych butelek. Wejście dla artystów różniło się od tyłów gospody w porcie tylko zapachem.
Dla Łukasza Malca był to jeden z najpiękniejszych widoków na świecie.
Pod dość kreatywną impresją świni i inicjałów „J.M.,” wpół oderwane od ściany i trzepoczące żałośnie na wietrze, widniało zawiadomienie o castingu do najnowszego przedstawienia teatru oraz oszczędne wskazówki dla kandydatów. Łukasz nałożył okulary, próbując odczytać drobny druk u dołu strony i wziął głęboki oddech. Świadomy był tego, że życiowe decyzje zdarzały się tylko raz na jakiś czas i że miały zazwyczaj tendencję do zmieniania owego życia w dość drastyczny sposób – a to była bez wątpienia jedna z nich.
Mógł stąd odejść. Mógł się odwrócić, jeszcze w tej samej chwili, i zwyczajnie wrócić do swojego pokoju w mieszkaniu babci. Mógł urządzić sobie spacer po Łazienkach i starówce, może nawet zjeść lody w jednej z ocienionych kawiarni. Mógłby spakować się jeszcze tego popołudnia i złapać pierwszy pociąg do Olsztyna, jaki się nawinie. Jeśli dobrze by poszło, mógłby jeszcze tej nocy zjeść kolację w domu – pewnie dostałby schabowe z ziemniakami, czyli resztki z obiadu. Zasnąłby spokojnie w swoim własnym łóżku i obudził następnego dnia przy chrapaniu Darka, swojego młodszego brata, i wszystko byłoby tak, jak gdyby nigdy nie przeczytał tego ogłoszenia w gazecie.
Ale przeczytał, i w tym tkwił cały sęk.
Problem w tym, że do końca życia żałowałby, że nie spróbował; że do końca życia miałby przed oczami twarz swoich rodziców, którzy samą ciszą mówiliby mu na progu: „A nie mówiliśmy?” Problem w tym, że już zawsze zastanawiałby się, co by było, gdyby. Problem w tym, że Asia już nigdy nie spojrzałaby na niego z podziwem. Problem w tym, że nie chciał być nauczycielem muzyki w jednej z olsztyńskich podstawówek aż do emerytury.
Problem w tym, że Łukasz chciał więcej.
Oczywiście, nic może się nie zmienić. Może tam wejść, zapisać się na listę oczekujących, zaśpiewać, co ma do zaśpiewania i nigdy już tu nie wrócić. Z pewnością zjawią się tu dzisiaj miliony chętnych i równie naiwnych, jak on. Może nawet nie zapamiętają jego twarzy.
Ale może też być inaczej…
Łukasz zamknął oczy i usłyszał muzykę, a potem oklaski, które rosły i rosły aż do eksplozji dźwięku, kiedy on sam kłaniał się na scenie w blasku reflektorów.
Nacisnął klamkę i wszedł do środka.

* * *

Tłum ryknął po raz kolejny, a gitary elektryczne jęknęły w triumfalnym okrzyku radości.
- Dziękuję!! – wrzasnął piosenkarz prosto w mikrofon, nie przejmując się śliną, która już dawno zmieszała się z potem na jego twarzy. – Jesteście wspaniali!!
Tłum odpowiedział taką eksplozją dźwięku, że muzycy stojący na scenie mogliby przysiąc, iż poczuli pod stopami drżenie. Piosenkarz chwycił mikrofon po raz ostatni i przycisnął sobie do ust.
- Kocham was! – ryknął prosto z serca, a jego fani odpowiedzieli mu tym samym.
Chłopak wyszczerzył radośnie zęby, patrząc na falujące, stłoczone ciała pod sceną. Czuł się wspaniale. Dla takich chwil żył i kiedy stał w rażącym, gorącym blasku świateł i oddychał rozpalonym do białości momentem pasji, wiedział, że tak właśnie chciałby umrzeć.
Koncert skończył się sekundy później. Cały sprzęt został załadowany do ciężarówek, instrumenty pochowane do futerałów, światła i przewody rozplątane i wrzucone do magazynów. Artyści zeszli ze sceny na tyły podium chwiejnym krokiem ludzi, którzy przed chwilą przeżyli duchowy orgazm. Piosenkarz uśmiechnął się radośnie na widok swojej agentki, która przewidująco wylała na niego butelkę lodowatej wody.
- Jesteś aniołem, Alka – wyznał chłopak z twardym przekonaniem.
- Jestem aniołem, któremu sporo się płaci za bycie aniołem – odpowiedziała obojętnie kobieta, uśmiechając się lekko. – Samochód czeka przy bramie. Chodź, zanim wywalisz się na kogoś z zespołu, Adi.
Piosenkarz pokiwał sennie głową i ruszył za Alą, uśmiechając się jak człowiek, który przed chwilą miał bliskie spotkanie ze sporą dozą opium i obecnie znajduje się w radosnym świecie różowych misi. Kochał koncerty i to, co się z nim działo, kiedy śpiewał przed ludźmi a oni wrzeszczeli z radości, słuchając tylko jego. Kiedy wsiadał do dusznego, cichego samochodu, radosna mgiełka wciąż unosiła się lekko w jego umyśle.
Oczywiście, w głębi serca wiedział, że w połowie koncertu i po odpowiednio dużej dawce piwa ludzie wiwatowaliby nawet, gdyby zaczął obrażać publicznie ich matki. Ludzie w porażającej większości przychodzili na koncerty dla innych ludzi i dla dobrej zabawy, nie dlatego, żeby posłuchać muzyki. Taka była polska rzeczywistość i Adrian Piołun, największa gwiazda polskiej sceny popowej, już dawno się z nią pogodził. Po paru latach przestało go to nawet irytować. Złudzenia zawsze przychodziły mu bardzo łatwo i nie zamierzał pozwolić, żeby natrętna rzeczywistość psuła jego chwile szczęścia. Co z tego, że ludzie przychodzili na jego koncerty, żeby napić się piwa? Skandowali głośno jego imię i domagali się więcej, bawiąc się fantastycznie, i nic więcej go nie obchodziło.
Usadowił się na tylnej kanapie swojego Citroena i ułożył głowę na skórzanym oparciu, zamykając oczy. Józek, jego kierowca, przekręcił kluczyki, a Ala trzasnęła drzwiami, siadając z przodu.
- Świetna robota – powiedziała, skręcając sobie niemal kark w próbie spojrzenia na swojego podopiecznego przez siedzenie, a Adrian po raz kolejny wyszczerzył na nią rząd idealnie białych zębów.
- No, panie – potwierdził Józek z entuzjazmem, kiedy Citroen przejeżdżał między tłumami piszczących fanek. – Dałeś pan czadu, nie ma co.
- Tylko troszeczkę – odparł Adrian z udawaną skromnością, po czym roześmiał się na cały głos.
Jechali przez chwilę w ciszy. Srebrne auto nie wyróżniało się specjalnie z tłumu innych samochodów na warszawskich ulicach i wkrótce utknęło w korku w centrum miasta. Adrian nie zauważył. W tej chwili nie zauważyłby nawet stada wściekłych słoni pędzących w jego kierunku – a gdyby zauważył, pewnie zaofiarowałby im drinki.
- Dostałam wiadomość od Jana Węglika – oświadczyła po chwili Alicja. – Mówi, że jego teatr organizuje casting do nowej produkcji. Ma to być Jesus Christ Superstar.
- No i co z tego?
- To, co zwykle: dyrektor Kroków twierdzi, że twoja obecność w spektaklu byłaby świetną promocją.
- Ten człowiek nigdy się nie zmęczy – westchnął piosenkarz; czuł, jak różowa mgiełka powoli się rozwiewa, i był tym dość poirytowany. – On myśli, że co ja niby jestem? Aktorem musicalowym? Ja się nie nadaję do jego teatru!
- Ani do teatru w ogóle, pozwolę sobie zauważyć – mruknęła agentka sceptycznie. – Jednak facet ma rację; byłaby to dobra promocja, w dodatku dla was obu. To dość duża produkcja, a sam wiesz, jak to jest z musicalami w Polsce. Liczą się nazwiska, a i tak większość ludzi śpiewa tam popowo. Nikt nie zauważy, jeśli będziesz aktorsko kulał na scenie, o ile tylko uśmiechniesz się wystarczająco często przed kamerami i pochwalisz teatr w paru wywiadach.
- A co z krytykami?
- I tak nikt się nimi nie przejmuje. Na twoich płytach wielu nie zostawia suchej nitki, a i tak sprzedajesz się najlepiej w kraju.
- Nie znoszę musicali!
- A ja nie znoszę bigosu mojej babci. I co z tego? Nikt nie będzie się tym przejmował, a ty na tym tylko zyskasz. W dodatku to Webber, a na jego musicalach zawsze można liczyć. Poza tym, to fajna muzyka i może mógłbyś użyć jej w swoich koncertach.
- Nigdy w życiu nie słyszałem o tym musicalu! Poza tym, nie potrzebuję dodatkowych utworów w repertuarze. Moje piosenki jakoś zawsze wystarczają – burknął Adrian ponuro.
- Adi, pomyśl. Teatr Muzyczny Kroki może nie jest obecnie największym teatrem w Polsce, ale tego typu produkcja na pewno zdobędzie choć trochę rozgłosu. Programy w telewizji, koncerty promocyjne, spotkania z fanami… Cały ten bajzer, a ty mógłbyś mieć w tym swój udział. Dyrektor wyznał mi, że ma spore plany promocyjne, jeśli tylko znajdzie sponsorów. Spektakl na pewno się sprzeda, jeśli ty w nim będziesz. Poza tym… mogłoby to pomóc twojej reputacji.
- Niby jak? – jęknął piosenkarz na tylnym siedzeniu, ponuro patrząc w szybę; właśnie mijali Dworzec Centralny.
- To teatr. Kultura wyższa. Sztuka, inaczej mówiąc. Nie sądzisz, że udział w czymś takim podniesie twój prestiż? Ludzie przestaliby myśleć o tobie jako o bezmózgim przystojniaku z okładek Bravo Girl. Zobaczyłaby cię ta część publiczności, dla których teatr musicalowy to świętość, a takich dziwaków jest tu, wbrew pozorom, całkiem sporo – Alicja odwróciła się po raz kolejny i spojrzała na Adriana z poważną miną. – Zdobyłbyś zupełnie nowe grono fanów, a kabarety przestałyby nabijać się z twojej popularności. Ludzie przestaliby cię łączyć tylko i wyłącznie z popularnym kiczem. Adi, to wielka szansa dla ciebie, nie widzisz?
Adrian westchnął, obserwując mijane bloki. Alicja miała rację, jak zwykle. Oczywiście, że tak. To wszystko było idealnie logiczne. Był tylko jeden problem.
- Ja nie znoszę musicali – jęknął bezsilnie – naprawdę nie znoszę. Byłem raz na jednym i ledwo wytrzymałem do przerwy. Nie rozumiem, co tam się dzieje, nie rozumiem, po co tam te wszystkie piosenki, a fabuły nie mają sensu. Nie potrafię grać i nie znoszę tych snobów z teatrów, którzy myślą, że wszystko, co poza sceną, nie jest warte ich splunięcia. Ala, ja bym tam nie wytrzymał jednej próby, nie mówiąc już o miesiącach przygotowań! Śpiewam pop i jestem w tym dobry. Ludzie lubią mnie właśnie za to.
- Ludzie lubią cię za to, że masz przyjemny głos, piszesz urocze piosenki do puszczania na randkach i wyglądasz jak model z wybiegu. Jak myślisz, ile to jeszcze potrwa? Nie możesz wiecznie być tym numerem jeden; kiedyś przyjdzie ktoś inny, a ludzie się tobą znudzą i co wtedy zrobisz? Musisz dbać o swoją popularność jeśli chcesz grać więcej takich koncertów, jak dzisiaj, Adi.
- Nie chcę tego robić – odparł piosenkarz znudzonym tonem. – Na razie nie muszę, radzę sobie wystarczająco dobrze. Może któregoś dnia… może. Ale nie teraz. Możemy zmienić temat? Co myślałaś o tej wokalizie w środku „Majowego wieczoru”? Nie przesadziłem?
- Może nie powinieneś tak często śpiewać falsetem – westchnęła kobieta, zrezygnowana. – Ale poza tym było fajnie. Może powinniśmy pomyśleć o wydaniu DVD z koncertu, gdzie byłoby więcej takich smaczków? Ludziom podoba się, jak śpiewasz na żywo.
- Tak, to byłby dobry pomysł – uśmiechnął się lekko Adrian.
Traf chciał, że jakiś czas później Citroen minął bryłę Teatru Muzycznego Kroki; chłopak pożegnał budynek poirytowanym spojrzeniem. Kątem oka dostrzegł zawiadomienie o castingu i plakat Jesus Christ Superstar, który ktoś zdążył już zamazać sprayem. Na ten widok chłopak uśmiechnął się do siebie pod nosem.
Na zewnątrz zaczęło padać.


__________________________________________________________

Zbieżność osób i nazwisk całkowicie przypadkowa Wink Inspiracje w tym dziełku są pewnie aż nazbyt wyraźne, ale co ja mogę poradzić? Jak już mówiłam, historia jeszcze nie jest skończona, większość korekty i dużo pracy wciąż przede mną. Ale mam nadzieję, że wyjdzie z tego coś ciekawego.
 
Zobacz profil autora
Viviane
Przyszła Pani Snape
Przyszła Pani Snape


Dołączył: 05 Lip 2006
Posty: 638
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z myśli nieuczesanych

 PostWysłany: Czw 12:54, 11 Wrz 2008    Temat postu: Back to top

Drey! Wrzuciłaś to TU!
*Viv przeciera oczy ze zdumienia*

To może najpierw apel:

Forumowiczki!
Przeczytajcie to i błagajcie o więcej!
Bo to ... to ... TO jest naprawdę wciąąąągające!

Dracze, Ty wiesz co ja sądzę o tym wszystkim. Z resztą ... Boże ... po tych czterech latach znajomości z Twoją twórczością ... po tych czterech latach, podczas których poznałam już Twój styl ... nie potrafię wyrazić się chyba obiektywnie.
A już szczególnie, gdy piszesz slash, w którym głowni bohaterowie są tak wspaniale opisani (!!!). Łukasz, Łukasz ... mój idol!
Masz to skończyć i wydać ivogóle!
Ja chcę czytać więcej o przedstawieniach w Krokach ... pochłaniać wzrokiem opisy kostiumów (Władca Snów stał się w mych oczach postacią, wzorowaną na innym Władcy Snów, tym pióra Gaimana...), a przede wszystkim emocji i przeżyć bohaterów.

Aj, aj, aj ... strasznie to chaotyczne ... w sensie, mój komentarz ...
Ale jeszcze raz chciałam po prostu napisać, jak bardzo mi się to podoba.

Drey, pisz! Pisz, bo oszalałam dla tego opowiadania!

:hamster_bigeyes:
 
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderatorka
Moderatorka


Dołączył: 05 Lip 2006
Posty: 546
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Z zaplecza teatru :)

 PostWysłany: Pią 19:39, 12 Wrz 2008    Temat postu: Back to top

Nawet nie wiesz, jak miło mi to słyszeć, Viv Very Happy I właśnie dziwna sprawa, bo wpadłam tu między pisaniem jednego zdania a drugiego - ostatnie tygodnie chyba dobrze działały na Pana Wena. Kończę właśnie zapisywać 280 stronę. Przyjemne uczucie wiedzieć, co czeka za zakrętem, a jednocześnie być otwartym na to wszystko, co w trakcie pisania podsuwa mi wyobraźnia... Jednak kocham to robić. Kocham pisać, stwarzać sobie moje własne, małe wszechświaty. Wrócić do tego po małych przerwach to jak wracać do domu.

I jakoś tak... zżyłam się z tymi chłopakami po prostu, zwłaszcza z Łukaszem. Piołun to Piołun, on sobie radzi, Łukasza natomiast trzeba prowadzić za rękę delikatnie, jak porcelana...

Dlatego tym bardziej się cieszę, że tak ich polubiłaś Very Happy A samo przedstawienie... Właściwie to chcę je zobaczyć na scenie. Idealnie w moim guście Wink

Pisze się dalej, i oby...
 
Zobacz profil autora
Shieldmaiden
Administratorka
Administratorka


Dołączył: 01 Lip 2006
Posty: 949
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: twilight zone

 PostWysłany: Nie 20:00, 14 Wrz 2008    Temat postu: Back to top

Dwieście osiemdziesiąt stron?
Uau.
Chyba tylko tyle jestem w stanie powiedzieć, bo zatkało mnie dokumentnie.

A może jednak nie.
Początek podoba mi się! Draco, Ty masz talent do ciekawych początków, a opis uczuć, wahań i niezdecydowania (a może - właśnie już zdecydowania?) Łukasza do takich należy. Sam początek początku jest na razie niezrozumiały, ale pewnie wyjaśni się dalej. Trochę krótka wzmianka o nieodgadnionej postaci sugeruje, że w teatrze jest jakaś magia i czar. Że straszą tam duchy. A straszą? A może to tylko miejsce pracy aktorów i aktorek? Śpiewaków, tancerzy, choreografów i całej reszty zespołu, którzy przelewają pot tylko po to, żeby dostarczyć rozrywki ? Czy da się obronić tezę, że teatr równa się nieuchwytnej magii zaklętej w dźwiękach słów i muzyki? Odpowiedź poznacie w następnych rozdziałach...
Uważam, że to materiał na niezłą obyczajówkę! Cudnie.

A w miarę, gdy czytałam dalej, kołatało mi się w głowie kilka taktów początkowych z openingu do anime 'Gravitation', 'Super Drive'. Nie wiem, Drey, czy oglądałaś ten prześmieszny serial (a całkiem to możliwe, że na przykład dawno niewidziana tu Yumi zaczęłaby piszczeć głośno na sam dźwięk tej nazwy, to kanon shonen-ai mangi Wink). W końcu opowiada o troszkę podobnych osobach - główni bohaterowie są początkującym piosenkarzem i... poczytnym pisarzem. Jeśli nie, to poczekaj aż skończysz pisać 1001, a potem zanurz się w świecie słodkich bishonenów i ich absurdalnych czasem romansów. Polecam!

A jednak 1001 jest inne. Bohaterowie są raczej realni - nie lubię Adriana już po pierwszym rozdziale XD. Nie lubi musicali, jest gwiazdą popu, i najpewniej jest 'bezmózgim przystojniakiem z okładki Bravo Girl'... Oj, ciężko mi będzie go polubić, a chciałabym, bo miło będzie wtedy podążać za uczuciem opisanej dwójki. Ufam, że nic nie będzie proste i ich slashowe dzieje będą zakręcone.

Ja również wielbię Twój styl, Draco, podobnie, jak Viv, głównie za to, że JEST wciągający i namawia do przeczytania jeszcze tylko paru linijek, jeszcze trochę... Też marzę o opisach, ale nie emocji, tylko akcji. Chcemy fabuły. Niech wiele się dzieje, niech tańczą, śpiewają, niech każdy z tysiąca snów ma ekscytujący przebieg. A Warszawa niech ożyje pod Twymi palcami. Nawet w obskurnych klubikach można tam znaleźć prawdziwe klejnoty towarzyskiej konwersacji...
Czy możemy liczyć na ciąg dalszy?
 
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderatorka
Moderatorka


Dołączył: 05 Lip 2006
Posty: 546
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Z zaplecza teatru :)

 PostWysłany: Pon 23:23, 15 Wrz 2008    Temat postu: Back to top

Znam "Gravitation", Shee, ale podobieństwo uderzyło mnie dopiero, kiedy o tym napisałaś - faktycznie, parę wątków podobnych Very Happy Zresztą nawet nie jestem pewna, w jakim stopniu, bo "Gravitation" było dla mnie jednak odrobinę za słodkie do przetrawienia, o dziwo.

Po takim pięknym komentarzu mam jednak wrażenie, że chyba niestety przeceniasz moje możliwości...

Wklejam nieco więcej, uprzedzam jednak, że w dalszym ciągu jest to wersja surowa, mnóstwo rzeczy może jeszcze ulec zmianie, bo ciągle piszę i robię poprawki w wielu fragmentach.

Dwa lata później...

***

Inspicjent wpadł między panikujących chórzystów z twarzą malowniczo zaczerwienioną, jak gdyby jakiś artysta postanowił zrobić mu z twarzy pomidor. Jego wejście zaowocowało jedynie tym, że to, co wcześniej uchodzić mogło za w miarę uporządkowany chaos, zmieniło się w nerwową ewakuację.
- Malec! – wrzasnął mężczyzna w tłum, groźnie wymachując programem i przypadkowo trafiając nim dublerkę Marii Magdaleny. – Malec, do diabła, Herod wchodzi za pięć minut! Niech mu ktoś powie, że wchodzi za pięć minut, czemu ja mam pamiętać o wszystkim?! A co wy tu jeszcze robicie? Ustawiać się na miejsca, za chwilę wasz numer! Czemu jestem otoczony przez niekompetentnych durniów?!
- Idę! – Łukasz przepchnął się jakoś przez tłum ucharakteryzowanych tancerzy w stronę sceny. W biegu poprawił perukę i zdołał jakoś potknąć się o połę kostiumu Jezusa, który uśmiechnął się nerwowo przed ponownym wyjściem na scenę.
- Powodzenia – odparł aktor, po czym włączył swój mikroport i wyszedł na scenę.
Łukasz skinął głową i mrugnął, próbując uspokoić oddech. Zerknął na Pawła Idolskiego, który grał Króla Heroda w pierwszej obsadzie; aktor siedział z nogą w gipsie za kulisami i z nieruchomym wyrazem twarzy obserwował zamieszanie naokoło. Na widok Łukasza podniósł dwa kciuki do góry i uśmiechnął się zachęcająco, za co młodszy kolega poczuł falę wdzięczności.
Włączył mikroport i przyjął pozycję na sofie skrytej jeszcze przed wzrokiem publiczności, a wokół niego chórzystki grające świtę niechętnie zajęły swoje miejsca. W myślach przypomniał sobie tekst piosenki – ironiczny numer, w którym król żartuje sobie z Jezusa – i uspokoił bicie serca. Mimo, że pracował w teatrze już od dwóch lat, zawsze trudno mu było przyzwyczaić się do tych ostatnich chwil przed wyjściem na scenę, kiedy świat zdawał się bliski eksplozji a jego serce chciało wyskoczyć mu przez uszy. Jako dubler Heroda nie miał zbyt wiele do roboty – tłum uwielbiał Pawła w tej roli, a kiedy grał Łukasz, ludzi na widowni było tak jakby mniej niż zazwyczaj – ale występował na tyle często, zwłaszcza w zespole, że powinien już dawno oswoić scenę Kroków i przyzwyczaić się do niej.
Inspicjent dał mu znak: trzy, dwa, jeden. Łukasz przybrał ironiczny wyraz twarzy, a kurtyna przed nim poszła w górę. Zobaczył Jezusa i gwardzistów, a za ich plecami oślepiający blask reflektorów i czarną, milczącą otchłań widowni. Gdzieś tam, na tych fotelach, siedzieli ludzie – i wszyscy patrzyli tylko na niego.
Łukasz wziął głęboki oddech, wskazał Jezusa oszczędnym ruchem dłoni i zaczął śpiewać.
Tej nocy poszło mu lepiej, niż się spodziewał. Kiedy przyszła pora na ukłony po piosence finałowej, poziom braw nie zmniejszył się wraz z jego wejściem na scenę; zdawało mu się nawet, że usłyszał parę okrzyków wiwatu i entuzjastycznych gwizdów. To było coś nowego i kiedy kłaniał się z resztą aktorów, Łukasz poczuł się nadzwyczaj lekko. To nic, że nie było tłumów – widownia rzadko kiedy była wypełniona, a na spektakl, który grali przecież dwa lata temu, zjawiali się już tylko goście z innych miast, całkiem przypadkowi widzowie, którzy nie mieli nic lepszego do roboty i obsesyjni pasjonaci teatru, którzy gotowi byli wydać swoje pieniądze żeby zobaczyć ten sam musical nawet dziesięć razy i znali każdego członka chóru z imienia i nazwiska. Tej nocy nie sprzedano nawet połowy miejsc, ale to nic. Łukasz uśmiechnął się szeroko, kłaniając się po raz ostatni i schodząc ze sceny. Udało mu się zaśpiewać Song Heroda w wieczornym spektaklu; w dodatku poszło mu całkiem nieźle. Na widowni nie było wycieczek szkolnych i nikt nie rzucał słodyczami ani nie wymieniał obscenicznych uwag na cały głos podczas spektaklu; nikomu nie zadzwonił telefon komórkowy, a żaden z aktorów nie potknął się czy zapomniał tekstu. To było udane przedstawienie. Niewiele więcej się liczyło.
- Malec.
Łukasz zatrzymał się w pół kroku i odwrócił, zaskoczony. Tym razem jednak nie był to inspicjent z kolejnymi gniewnymi uwagami; w jego stronę powoli kuśtykał Paweł Idolski.
- Zaczekaj chwilę – odezwał się aktor przyjemnie brzmiącym tenorem, a jego dubler uśmiechnął się niepewnie. Pierwszo-obsadowy Herod zawsze wydawał mu się trochę nieprzewidywalny, być może dlatego, że zawsze wyglądał, jakby patrzył na ludzi z dystansu i w duchu śmiał się ze wszystkiego. Niekoniecznie był to śmiech wesoły.
- No? Jak tam twoja noga? – spytał Łukasz ostrożnie, kiedy jego kolego po fachu zrównał się z nim.
- W gipsie, jak widać – skrzywił się Idolski. – Nie musisz się silić na uprzejmość, mój stan jest dosyć beznadziejny.
- Przykro mi z tego powodu – odparł Łukasz machinalnie, a Paweł obdarzył go długim, dziwnym spojrzeniem.
- Wcale nie – mruknął w końcu. – Dla ciebie to oznacza tylko dużą szansę. W naszym teatralnym światku prawdziwe sentymenty pokazuje się tylko na scenie, powinieneś już się tego nauczyć.
- Nie sądziłem, że powiesz to głośno – odparł Malec powoli, ale uśmiechnął się pod nosem. – Zresztą, nie do końca się z tobą zgodzę.
- Idealista – zaśmiał się Paweł. – Dziwne, że wytrzymałeś tutaj tak długo.
- Przesadzasz – szepnął Łukasz; ta rozmowa stawała się niezręczna. – Herod to nie taka znowu duża rola, a ja jestem tylko dublerem. Przez te dwa lata nie grałem niczego szczególnie znaczącego. To ciebie chcą oglądać.
Paweł milczał przez chwilę. Obaj artyści powoli przesuwali się w stronę ciasnego korytarza, gdzie mieściły się garderoby dla aktorów. Przecisnęli się obok pani Stasi – wiekowej, pulchnej i siwiejącej damy odpowiedzialnej za kostiumy – która pchała przed sobą rząd wieszaków z pustymi pokrowcami na ubrania; manewr w przypadku Idolskiego okazał się dość kłopotliwy. Po chwili stanęli przed drzwiami, za którymi mieściła się ciasna klitka służąca za garderobę co najmniej czterem aktorom na raz.
- Wiesz, na czym polega problem? – westchnął Paweł po chwili niezręcznego milczenia.
Łukasz spojrzał na niego z umiarkowaną ciekawością. Ich relacja była dość trudna do określenia i krucha; była taka już od dwóch lat, a mianowicie odkąd Łukasz przyszedł na casting do Jesus Christ Superstar. Choć Idolski zawsze był wobec niego uprzejmy, Łukasz przeczuwał, że była to uprzejmość dziwnie granicząca z czujnością, tak jakby starszy i bardziej doświadczony artysta widział w nim – zielonym nowicjuszu – zagrożenie. Teoretycznie nie było w tym nic dziwnego. Specyfika życia w teatrze polegała na tym, że człowiek zawsze zerkał przez ramię i oglądał swoje odbicie w każdym napotkanym lusterku, panicznie szukając tej pierwszej niedoskonałości. Zawsze znajdzie się ktoś nowy, kto będzie chciał zająć twoje miejsce, panicznie myśleli aktorzy. A kiedy ten moment nastąpi, twoje życie w zasadzie dobiegnie końca. Łukasz wiedział to wszystko i na co dzień oglądał gwiazdy, które z zawiścią spoglądały na świeżych i pełnych entuzjazmu chórzystów, którzy wciąż czekali na swoją wielką szansę i skrycie marzyli, żeby komuś z głównej obsady przydarzył się nieszczęśliwy wypadek. Jednak nie przeczuwał, że on sam mógłby być uważany za poważne zagrożenie, szczególnie przez kogoś tak uwielbianego przez publiczność, jak Paweł Idolski. Paweł miał… charyzmę. Jego głos nie wyróżniał się niczym szczególnym, ale i nie za głos był on kochany, lecz raczej za swoje aktorstwo i przytłaczającą osobowość. Sceniczną osobowością Pawła można by łamać skały, podczas gdy aktorstwem Łukasza można by jedynie te skały nieco wypolerować.
A jednak był tam, głęboko w oczach Pawła, szczelnie ukryty ale i tak błyskający sporadycznymi iskrami – strach.
Idolski obserwował Łukasza spod zmrużonych powiek.
- Będę z tobą szczery, Malec – westchnął w końcu aktor, opierając zmęczone ciało o drzwi garderoby – ja już nigdy nie będę grał.
Łukasz skinął powoli głową. Przeczuwał coś podobnego w głębi serca, ale nawet te podejrzenia nie złagodziły efektu, jaki wywarło na nim krótkie zdanie, tak obojętnie wypowiedziane.
- Nie patrz tak na mnie – obruszył się Idolski. – Tak mówią lekarze, a ja nie zamierzam się z nimi kłócić. Kiedy spadłem z tej platformy na próbach, wszyscy myśleli, że to tylko małe złamanie i że kość szybko się zrośnie, ale wystąpiły pewne… komplikacje. Malec, ja tego gipsu nigdy nie zdejmę. Tak naprawdę będzie tylko gorzej.
- Czemu mi to mówisz? – spytał Łukasz cicho; słowa Pawła, wypowiedziane tak cicho i obojętnie, w milczeniu korytarza zdawały się zdławionym krzykiem agonii.
- Sam nie wiem – Idolski uśmiechnął się do siebie pod nosem, ale na jego twarzy nie było nic poza gorzkim rozczarowaniem. – Chyba jestem naiwnym durniem myśląc, że będziesz w stanie zająć moje miejsce. A wiesz, dlaczego tak się nigdy nie stanie?
- Powiedz mi.
- Polska scena.
Łukasz zamrugał gwałtownie.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Malec, ty tutaj nie pasujesz – westchnął ciężko Idolski, jak gdyby te słowa męczyły go już od bardzo długiego czasu. – Ty nie pasujesz do polskiego teatru. Zdałem sobie z tego sprawę już wtedy, kiedy usłyszałem cię na przesłuchaniu. Twój głos…
- Tak? Co z nim?
Idolski przez długą chwilę nie spuszczał wzroku z jasnych oczu Malca. Po chwili westchnął i pokręcił głową, jak gdyby odganiając myśl, która niczym mucha obijała mu się o ściany mózgu i nie dawała spokoju.
- I tak nie zrozumiesz – odparł w końcu głosem, w którym żal walczył o pierwszeństwo z dziwną rezygnacją. – W zasadzie to jesteś w dość beznadziejnej sytuacji. Najlepiej by było, gdybyś wyjechał na Zachód. Tak… tam byś się odnalazł. Nie tutaj. Nie z twoim głosem.
- Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał Łukasz szeptem, patrząc w bok, w pusty już korytarz.
Idolski westchnął ponownie i stuknął gipsem o podłogę.
- Wyjedź gdzieś na Zachód, mówię ci – odparł zmęczonym tonem. – Tam będą role dla ciebie. Nie tu. Tutaj jest tylko bagno.
Łukasz patrzył w milczeniu, jak gwiazda Kroków powoli znika w ciemności teatru. Po chwili poczuł lekki nacisk na ramieniu.
- Och, Kasia – westchnął, kiedy zobaczył jedną z tancerek stojącą tuż za nim z szerokim uśmiechem przyklejonym na przyjaznej, okrągłej twarzy. Niebieskie oczy dziewczyny błysnęły radośnie.
- To dopiero było dziwne – oświadczyła.
- Podsłuchiwałaś w garderobie?
- Oczywiście, że tak! Za kogo ty mnie masz?
- Za tancerkę teatralną, oczywiście – westchnął Łukasz z rozbawieniem, otwierając drzwi ciasnej garderoby. – Słyszałaś wszystko?
- Tak.
- Szkoda Pawła. To wspaniały aktor.
- Ale bał się ciebie, od samego początku. Po twoim dzisiejszym występie nie zdziwię się, kiedy i inni zaczną podstawiać ci świnie pod nogi.
Łukasz usiadł przed lustrem i zdjął ciężką perukę, zerkając na Kasię kątem oka. Naokoło nich pozostali aktorzy kończyli rytuał pozbywania się charakteryzacji, zarzucali torby na ramiona, ziewali i żegnali się zdawkowym słowem.
- Ta piosenka nie jest dla mnie – oświadczył Malec. – Lubię ją, ale Paweł był w niej lepszy. Ja tylko udaję, czego on dokonał.
- Bzdury gadasz, mój drogi – roześmiała się beztrosko tancerka, podchodząc do lustra i mechanicznie zmazując z twarzy kolegi ciężki makijaż. – Zaszalałeś dzisiaj na tej sofie. Nawet nasz etatowy Jezus był w podziwie, widać to było gołym okiem. Myślę, że to był twój najlepszy Herod do tej pory.
- Dzięki.
Chłopak pozwolił, żeby drobna koleżanka do końca zmyła mu makijaż i wpatrywał się nieruchomo w ich odbicia w lustrze.
- Myślisz, że on miał rację? – spytał po chwili zamyślonym tonem; słowa Idolskiego nie zostawiły go w spokoju i zwijały mu się pod powiekami, niczym dokuczliwe glizdy.
- O polskiej scenie, że to niby taka badziewna? Nie wiem. Ja tu tylko tańczę.
Łukasz zmusił się do uśmiechu.
- Naprawdę nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć – wyznał szczerze. – Paweł nigdy jeszcze się tak nie zachowywał. Mówiąc ściślej, jeszcze nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą tak długo.
- Najlepiej nic nie myśl i wyskakuj z tego kostiumu. Nie sądzę, żeby facet chodzący w prześcieradle wywołał zachwyt na ulicy.
Kiedy Kasia wyszła, Łukasz uśmiechnął się do siebie i zdjął togę Heroda, patrząc w lustro. Z rękawa wypadł zwinięty świstek papieru; aktor podniósł go delikatnie i położył na toaletce. Kiedy już ubrał się w swoje normalne ciuchy - wytarte dżinsy i beżowy sweter -pochylił się nad toaletką i wziął do ręki długopis. Wyprostował papier, podniósł sobie do oczu, nałożył okulary i zaczął pisać.

* * *

Adrian Piołun skończył pisać i krytycznie spojrzał na swój tekst. Rymy wydawały się czyste – proste, niemal banalne kombinacje słów, które zawsze jakoś udawało mu się uczynić świeżymi – ale tym razem nie układały się gładko na języku. Młody piosenkarz nie znosił takich momentów. Coś było nie tak i nie miał pojęcia, co, ale wiedział, że najnowsza piosenka prędzej czy później wyląduje w koszu.
- Czy pamiętasz tamtą noc, kiedy liczyliśmy szepty? – wyrecytował na głos na próbę. – Kiedy wydało nam się o ten jeden szept za dużo? Szlag, ja nie pamiętam, to co dopiero jakaś zmyślona dziewczyna…
Zmiął kawałek papieru i zamachnął się w stronę okna, mając zamiar go wyrzucić, ale po chwili rozmyślił się i zamiast tego schował niechciany tekst do szuflady. Nigdy jakoś nie miał serca, żeby pozbywać się własnych piosenek w taki sposób, choć bardzo chciał naśladować spontanicznych poetów, którzy w momentach pasji spalali własne wiersze w kominku.
Adrian nie był poetą, jak sam z niechęcią przyznawał. Był tylko piosenkarzem, który potrafił znaleźć rym do „wieczoru majowego.” Jak dotąd, ludziom to wystarczało. Powinien trzymać się tego zamiast próbować pisać jak ktoś, kto używa atłasowych chusteczek podczas picia herbaty.
Pukanie do drzwi pogłębiło tylko jego irytację.
- Jesteś gotowy? – spytała Alicja, wchodząc cicho do pokoju.
Miała na sobie długą, zieloną sukienkę, która podkreślała jej smukłą figurę i zgrabne nogi. Jej długie, brązowe włosy upięte były w kok, a szyję zdobił dyskretny medalik. Tego wieczoru wyglądała wyjątkowo atrakcyjnie, ale Adrian już dawno przestał to zauważać; dla niego jego agentka była jak dość irytująca, ale bliska starsza siostra.
Wstał i poprawił kołnierz białego golfa, wzdychając jak człowiek, który ma za chwilę ruszyć na gilotynę.
- Czy naprawdę muszę tam iść? – jęknął, chociaż wiedział, że tego wieczoru było to mniej więcej tak skuteczne, jak oczyszczanie plaży z piasku.
- Już o tym rozmawialiśmy – westchnęła kobieta, podając mu marynarkę. – Kiedy zaprasza cię prezydent stolicy, nie wypada odmawiać. Poza tym – na ustach agentki pojawił się dyskretny uśmiech – zobaczysz, co cię ominęło. Przyda ci się trochę kultury.
- No dzięki, jesteś jak zwykle pełna wsparcia – skrzywił się chłopak, dając się wyprowadzić z mieszkania i do czekającego samochodu.
- Nigdy nie zrozumiem, co masz do musicali.
- Za dużo tam śpiewają – burknął Adrian, kiedy jego agentka wepchnęła go do samochodu.
- I to mówi piosenkarz – roześmiała się kobieta. – Zamknij się i podziwiaj spektakl, dobrze ci to zrobi.
Adrian siedział w naburmuszonej ciszy przez całą drogę do ratusza.
Prezydent Warszawy był niskim, przyjemnym w obyciu człowiekiem, który Adrianowi dziwnie kojarzył się z uśmiechniętym arbuzem. Młody gwiazdor zawsze starał się trzymać z daleka od polityki i jej przedstawicieli i w ten sposób udało mu się nie obrazić ani jednego reprezentanta kraju w swojej karierze, dlatego tego typu zaproszenia otrzymywał dość często. Wolałby jednak, gdyby obejmowały raczej grę w bilard niż wieczór w teatrze. Alicja stała u jego boku przez cały czas i jej obcasy były niebezpiecznie długie, więc jej podopieczny powstrzymał się jakoś od komentarzy odnośnie sztuki, ale kiedy znaleźli się bezpieczni na tylnym siedzeniu limuzyny prezydenta, pochylił się do swojej agentki ze zbolałym wyrazem twarzy.
- Ala, ratuj – stęknął bezradnie. – Ja tam nie wytrzymam, zobaczysz.
- Nie masz wyjścia, chyba, że chcesz uciec sprzed nosa prezydenta Warszawy – odparła jego agentka z nutą triumfu w głosie.
- Ale to jest sztuka o Jezusie! Wiesz, że nie czuję się pewnie, oglądając takie rzeczy. A co, jak będzie Go obrażać?
- Twój katolicyzm nie ucierpi, spokojnie.
- Już sam tytuł…
- Nie wykręcaj się. To tylko… inne spojrzenie na tą samą historię. Na pewno Pan Jezus nie obraził się na Webbera za odrobinę rock’n’rolla.
- Zasnę.
- Spokojnie, nadepnę ci wtedy na stopy.
- Będę co i rusz biegał do kibla.
- Nie, jeśli chcesz ze mną jeszcze pracować.
- Będę ci jęczał nad uchem i głośno krytykował aktorów.
- Wiem, że tego nie zrobisz. Jesteś na to zbyt słodki.
Adrian jęknął po raz ostatni i opadł na skórzany fotel, czując się jak balon ze spuszczonym powietrzem. Ala miała rację – kogo on chciał oszukiwać? Gdyby nawet chciał zachowywać się skandalicznie w teatrze, był na to zbyt tchórzliwy.
Samochody zatrzymały się przed wejściem frontowym Kroków, a Adrian wcale nie zdziwił się kiedy zobaczył, że ktoś wcześniej rozłożył dla nich czerwony dywan. Mieli być incognito, jak zwykle, ale najwyraźniej prezydent miasta zadbał o to, żeby ktoś się jednak dowiedział o ich wizycie. Adrian zerknął w górę, na neonowe logo przedstawienia, do którego był uprzedzony już od dwóch lat. Och, ironio losu, pomyślał i z ciężkim sercem wszedł do środka, mijając błyskające szaleńczo flesze paparazzi.
Przynajmniej fotele były miękkie. Adrian rozsiadł się na tyle wygodnie, jak potrafił, i zaczął zrezygnowanym wzrokiem wodzić po widowni. Program, którym ktoś zaatakował go od wejścia, był już tak wymięty, że tylko krok dzielił go od twórczego origami. Piosenkarz dostrzegł parę twarzy na widowni, które obserwowały go i szeptały między sobą; ich właściciele odwrócili się natychmiast, jak tylko napotkali jego spojrzenie. Adrian westchnął. Jeśli nie złapią go po spektaklu po autografy, ogłosi ten dzień swoim prywatnym świętem.
- Przestań się tak wiercić – syknęła Alicja po jego lewej stronie, skanując wzrokiem program. – Lepiej poczytaj sobie to. Masz streszczenie fabuły i w ogóle.
- Co, myślisz, że nie zrozumiem jej bez programu? – obruszył się chłopak, ale otworzył swój zmiętolony zlepek kartek mimo wszystko. – Hej, tu piszą, że jeden z aktorów złamał nogę!
- I to cię najbardziej interesuje?
- A co? Mam się ekscytować tym, że Jezus śpiewa… sześciominutową piosenkę w drugim akcie?
- To wielki przebój.
- Nawet ja nie śpiewam tak długo.
- Maria Magdalena ma przepiękną balladę o trudnej miłości do Zbawiciela…
- To mi niebezpiecznie zalatuje Kodem da Vinci.
- Przestań narzekać, to kultura!
- Ach, widzę, że nasz młody przyjaciel jest krytykiem teatru – uśmiechnął się prezydent Warszawy z drugiej strony Adriana, a piosenkarz wmusił na swoją twarz rozbawiony uśmiech.
Czuł triumfalne ogniki w oczach swojej agentki nawet wtedy, kiedy światła wreszcie zgasły.

* * *

- Herod, wchodzisz za…
- … pięć minut, wiem.
- Teraz już za cztery minuty i trzydzieści pięć sekund, mądralo!
Inspicjent odmaszerował swoim krokiem człowieka, którego tylko jeden mały skok dzieli od kaftana bezpieczeństwa, co było typowym krokiem wszystkich inspicjentów świata.
Łukasz nawet na niego nie spojrzał.
Stał tuż za kulisami, w miejscu, gdzie mógł dostrzec część widowni i sam nie być widziany. Za chwilę ten stan się zmieni; za chwilę wyjdzie na scenę, a wtedy nie będzie widzieć nikogo, wszyscy natomiast będą widzieć jego. Było coś dziwnie bezbronnego w śpiewaniu przed ludźmi, których nawet nie można było zobaczyć, pomyślał. Było w tym też trochę ironii, ale Łukasz nie był w stanie określić, gdzie dokładnie ta ironia leżała.
Paweł Idolski obserwował go uważnie z loży tuż nad sceną.
Łukasz uśmiechnął się do niego.

* * *

- Czemu ten facet leży na kanapie przed Jezusem?
- To Herod!
- On się z niego nabija?
- Taka jego rola…
- Jak on śmie! I co, ukrzyżują Go przez to, że jakiś durny król robi sobie z Niego pośmiewisko?
- To Jezus, ukrzyżowaliby Go i tak…
- Ale to nie fair!
- Cicho, słuchaj piosenki…

* * *

- Ala?
- No co tym razem?
- On się tak naprawdę powiesił?
- Przecież to Judasz… znasz historię.
- Ala?
- Zaraz cię normalnie uduszę. Co?
- To było bardzo smutne.
- … Tak.

* * *

Spektakl skończył się szybciej, niż Adrian się spodziewał. Parę osób wstało, choć niewiele. Ala po chwili sama skoczyła na równe nogi i zaczęła oklaskiwać aktorów z zapałem, o który trudno by ją podejrzewać. Adrian poczekał, aż Jezus – ostatni z aktorów, niejaki Bartek Lewandowski – pojawi się na scenie, i powoli dołączył do stojących widzów. Ala zerknęła na niego kątem oka, zaskoczona, ale nie odezwała się słowem.
Aktorzy ukłonili się po raz ostatni, ktoś dostał kwiaty, kurtyna opadła, światła zapłonęły na nowo, a członkowie orkiestry gdzieś się zmyli. Widzowie zaczęli tłoczyć się przy wyjściach – każdy chciał dotrzeć do szatni najszybciej, jak mógł, żeby porwać swój płaszcz przed innymi – a prezydent Warszawy wraz ze swoimi gośćmi został nieco w tyle. Adrian w milczeniu rozejrzał się naokoło. W uszach ciągle brzęczały mu echa piosenki oraz melodii finałowej – kiedy chór wyśpiewał ostatnią nutę, zdawało mu się, że samą siłą swoich głosów artyści chcą wysadzić świat w powietrze w zemście za mękę Zbawiciela. Ta nuta wciąż błąkała się gdzieś tutaj, naokoło ścian pokrytych czerwonym pluszem. Odbijała się od lóż i wracała na pustą scenę. Piołun spojrzał przez ramię, na puste już podium okryte ciężką, czerwoną kurtyną, a potem na ludzi tłoczących się u wyjścia i depczących porzucone programy.
Było coś takiego w tej scenie co sprawiło, że chłopak westchnął.
- No i jak wam się podobało, moi drodzy? – spytał prezydent, opierając się o swój fotel. – Moim zdaniem był to naprawdę niezwykły spektakl. Tyle emocji! A Maria Magdalena miała taki słodki, przejmujący głos! Że już nie wspomnę o Jezusie. Cóż za pokaz, doprawdy! I pomyśleć, że ten cud dzieje się w Warszawie co noc. I niech mi teraz powiedzą, że w naszym kraju brak talentów.
- Jestem zachwycona – wykrztusiła Alicja. – Dziękuję panu bardzo za zaproszenie, panie prezydencie.
- A ja wam dziękuję za przybycie. Adrian, chłopcze, nic nie mówisz. Co myślisz o przedstawieniu?
Adrian spojrzał na prezydenta krótko, po czym zwrócił oczy z powrotem na scenę.
- Muszę panu powiedzieć, panie prezydencie, że nie przepadam za musicalami – wyznał z uśmiechem. – Biorąc powyższe pod uwagę mogę powiedzieć, że ten… był znośny. Chociaż może mogliby tam wcisnąć trochę linijek tekstu…
Jego agentka dyskretnie przewróciła oczami, ale pan prezydent Dzierżyński zaśmiał się głośno i klepnął Adriana po plecach.
- Cenię cię za szczerość, mój drogi – oznajmił mężczyzna. – Oczywiście, każdy ma swoje zainteresowania. Ale, kochani, zanim ten tłum przy drzwiach się rozproszy, co powiecie na mały spacer za kulisy? Chciałbym osobiście pogratulować naszym artystom.
Uśmiech na twarzy gwiazdora zamarzł z szybkością błyskawicy. Ale nie było czasu na protesty; prezydent miasta już szedł wraz ze swoją żoną w stronę sceny, a podniecona Alicja prawie biegła tuż za nimi. Piołun westchnął ponownie, tym razem ciężko, i poszurał za tą niewielką grupką.
Nikt nie robił im problemów; wręcz przeciwnie, tuż przy wejściu za kulisy czekał już na nich dyrektor Kroków, który aż promieniał dumą. Zaprowadził małą grupkę za kurtynę, a kiedy znaleźli się poza bezpieczną i milczącą bryłą audytorium, w świecie lin, zdejmowanych dekoracji i biegających w kółko artystów, Adrian poczuł się jak rowerzysta złapany w środku huraganu.
Nigdy, nawet wtedy, kiedy tuż przed koncertem trzy lata temu ktoś zgubił wszystkie instrumenty i chłopak pół występu był zmuszony prześpiewać a capella, nie widział podobnego chaosu.
Świat za kulisami był ruchem w czystej formie. Nie było osoby, która gdzieś nie biegła, a kiedy ktoś taki się znalazł, natychmiast tonął w przytłaczającej fali ludzkiego nacisku. Mechanicy, technicy i maszyniści odpowiedzialni za dekoracje krzyczeli do siebie nawzajem tak, jakby prowadzili konkurs o to, kto pierwszy zedrze gardło; tancerki wpadały na tancerzy i na siebie nawzajem, próbując wyplątać się z ogromnych kostiumów i przepchać się do garderoby; aktorzy szukali na przemian swoich rekwizytów, innych aktorów, telefonów komórkowych czy zgubionych części kostiumu; muzycy próbowali swoimi instrumentami wytorować sobie drogę do najbliższego wyjścia; ktoś oberwał futerałem, ktoś inny pociągnął czyjąś perukę, ktoś zderzył się z kimś innym, ktoś zapomniał swojej kwestii podczas spektaklu i teraz za to obrywał, ktoś zgubił coś na scenie i nie mógł tego znaleźć, ktoś właśnie został zwolniony a chórzyści głośno domagali się podwyżki. Jeden z aktorów – Judasz, jak mgliście rozpoznał go Adrian – najwyraźniej utknął w elemencie dekoracji i usilnie wołał o pomoc, a któryś z operatorów dźwięku poplątał kable i pomieszczenie wypełnił przeszywający pisk dziesiątek mikroportów. Wszyscy krzyczeli, wszyscy chcieli się jak najszybciej ulotnić i w efekcie blokowali przejście pozostałym. Ktoś w środku tego zamieszania krzyknął coś o zaproszeniu na piwo, co tylko podwoiło zamęt.
Adrian obserwował to wszystko z oczami rozszerzonymi strachem.
A przecież spektakl dopiero co się skończył!
Tymczasem Węglik, dyrektor tej artystycznej impresji surrealisty na prochach, prowadził ich głębiej i głębiej w stronę wąskich korytarzy za sceną, jak gdyby te wszystkie dantejskie sceny naokoło nich były czymś całkowicie normalnym.
- Jak państwo widzą, całość dekoracji była wykonana od zera specjalnie na to przedstawienie – mówił, wskazując ręką na wymalowany na ogromnej tekturze plac sądu Piłata. – Nasi malarze przeszli samych siebie.
Adrian poczuł eksplozję bólu w lewym ramieniu; to jeden z Izraelitów zderzył się z nim, rozmawiając przez komórkę. Piosenkarz spojrzał artyście w oczy, bojąc się rozpoznania, ale chórzysta skinął mu tylko głową i powrócił do rozmowy, odchodząc w mrok bocznego korytarza. Adrian wytrzeszczył za nim oczy. Coś podobnego nie zdarzyło mu się od dobrych dziesięciu lat.
- Proszę tędy, ostrożnie – prowadził Węglik. – Dalej są garderoby głównych aktorów. Przy odrobinie szczęścia nie zaczęli jeszcze ściągać kostiumów.
- Czy poznamy pana Lewandowskiego? – spytała Alicja, a Adrian nie mógł nie zauważyć, że jego stateczna agentka powoli zaczyna mu przypominać jedną z nastoletnich fanek.
- Z pewnością gdzieś tu się kręci – mruknął pan Węglik – Zazwyczaj można go znaleźć przy garderobach chórzystek albo pod tylnym wejściem, z butelką piwa i z paroma innymi aktorami. Widzą państwo, to bardzo stresujący zawód, a trudno o gorszych alkoholików niż artyści… z wyjątkiem, oczywiście, budowniczych, ahahaha.
Adrian zastanowił się, czy nie powinien się obrazić; sam sięgał po alkohol tylko wtedy, kiedy było to absolutnie konieczne. Jednak musiał to przyznać dyrektorowi Kroków: w środowisku muzyków był zdecydowanie wyjątkiem.
Mała delegacja powoli opuściła zakulisowe pandemonium aby wypłynąć na bardziej spokojne, acz znacznie węższe, wody labiryntów w głębi teatru. Tu było ciszej, ale tylko przez porównanie, a oznaczało to, że poziom decybeli naokoło nie roztapiał już ludziom komór mózgowych. A jednak, przy całym tym hałasie, ktoś zdołał znaleźć siły na skupienie; kątem oka Adrian dostrzegł samotną postać mężczyzny, który przycupnął przy schodach na rampę i pochylał się nad czymś, co po chwili obserwacji okazało się nutami.
Był to widok tak niesłychanie nieoczekiwany we wszechogarniającym chaosie, jak oaza pośród morskiego tajfunu, dlatego Piołun nie mógł się powstrzymać od zagapienia się na to dziwaczne zjawisko.
Mężczyzna miał krótkie, choć bujne czarne włosy i bladą skórę kogoś, kto zbyt dużo czasu spędza w budynku; jego twarz pokrywała tak gruba warstwa makijażu, że trudno było stwierdzić, jak naprawdę wygląda. U jego stóp leżała porzucona peruka i tylko po tym (oraz po fantazyjnym kostiumie) Adrian rozpoznał scenicznego Heroda. Aktor pochylał się nad swoimi nutami i mruczał coś pod nosem, nie zauważając nikogo i niczego, i to wydało się w nim najdziwniejsze; młody gwiazdor mógłby przysiąc, że on sam w hałasie naokoło nie mógłby się skupić nawet na powiedzeniu „Dzień dobry.”
Alicja obejrzała się na swojego podopiecznego ze zdziwieniem, po czym ona też dostrzegła kucającego Heroda. Cała partia gości zatrzymała się raptownie, niczym pociągnięta niewidzialną kotwicą, a dyrektor teatru westchnął dyskretnie.
- Ach, Malec – oznajmił szybko, błyskawicznie znajdując się na czele swojej miniaturowej procesji. – Jeden z naszych niedawnych nabytków.
Sceniczny Herod gwałtownie podniósł głowę na dźwięk swojego nazwiska, jak gdyby ktoś nad nim nagle pociągnął za sznurek. Aktor miał wyraz twarzy człowieka, którego raptownie i dość nieprzyjemnie wyrwano ze snu o hawajskich tancerkach. Na widok jego miny Adriana naszła nagła ochota do śmiechu.
- No, Łukasz, przywitaj się z naszymi gośćmi – zasugerował Węglik, podchodząc do zdezorientowanego chłopaka i kładąc mu ojcowsko dłoń na ramieniu. – Z pewnością poznajesz, kto nas dzisiaj odwiedził. Panu prezydentowi bardzo zaimponował dzisiejszy spektakl.
Aktor wstał i pospiesznie odrzucił swoje nuty na podłogę za plecami, po czym dał się niechętnie poprowadzić w kierunku dostojnych gości. Adrian odniósł nagle wrażenie, że artysta ma taką samą ochotę na rozmowę, jak on sam.
- Witam – Alicja natychmiast podała aktorowi dłoń. – Nazywam się Ala Rusik. Chodzę do teatru dość często, ale nigdy jeszcze pana nie widziałam.
Malec otworzył usta, ale jego dyrektor był szybszy.
- To dlatego, że Łukasz nie jest w pierwszej obsadzie – oznajmił pospiesznie. – Niestety, nasz główny Herod miał nieszczęśliwy wypadek parę tygodni temu i złamał nogę. Łukasz go zastępuje.
- Rozumiem – uśmiechnął się szeroko prezydent miasta. – To wielka szkoda, ale wydaje mi się, że masz ogromne pokłady talentu w sobie, młody człowieku. Ile masz lat?
- Dwadzieścia dwa, panie prezydencie – odparł Malec cicho, patrząc w oczy swojemu rozmówcy.
Adrian musiał przywołać całe swoje rezerwy samokontroli, aby nie wydać z siebie okrzyku zdziwienia – z bliska, w całej tej charakteryzacji i kostiumie, w dodatku z okularami na oczach, Łukasz Malec mógłby mieć równie dobrze czterdzieści. Trudno było uwierzyć, że ten wysoki, milczący mężczyzna w kolorowej todze ze zmarszczkami namalowanymi wokół oczu był od niego młodszy.
- W takim razie jeszcze wszystko przed tobą! – odparł prezydent, klepiąc artystę po plecach. – Myślę, że niedługo będziemy cię oglądać w jakiejś głównej roli.
Malec uśmiechnął się lekko na to stwierdzenie i zerknął szybko na stojącego obok dyrektora, jak gdyby słowa prezydenta były w jakiś dziwny sposób zabawne.
- Dziękuję bardzo, panie prezydencie, będę się starał – odpowiedział.
- Bardzo mi się pan podobał – wyznała Alicja. – To, jak pan oddał całą tą pogardę samym śpiewem… Do tego trzeba talentu. Szkoda tylko Pawła Idolskiego. Widziałam go wiele razy na scenie i naprawdę ciężko będzie zastąpić taki talent… A co to pan czytał przed chwilą?
- Nic istotnego, naprawdę – mruknął Malec, kierując swój wzrok w dół, na podłogę. Dopiero, kiedy znowu podniósł głowę, dostrzegł Adriana.
Jego twarz nie zdradziła jakiegoś szczególnego zaskoczenia na widok największej gwiazdy Polski, choć w jasnych oczach artysty pojawiło się coś na kształt zrozumienia. Uśmiechnął się do niego lekko i skinął na resztę towarzystwa.
- Nie chcę państwa zatrzymywać, z pewnością mają państwo dużo do zobaczenia – szepnął, znowu patrząc na czubki swoich butów. – Ja nie jestem specjalnie interesujący.
- Och, nonsens! – wykrzyknęła żona prezydenta – Uważam, że dał pan wspaniały popis dziś wieczorem. Gratuluję talentu.
- Dziękuję pani bardzo.
- Tak, Łukasz, świetna robota, oczywiście – dyrektor Kroków zaczął prowadzić swoje stadko głębiej w stronę głównego korytarza. – Tutaj, jak państwo widzą, mamy nasze sale prób…
Kiedy reszta towarzystwa oddaliła się nieco, Adrian obejrzał się przez ramię; Łukasz Malec stanął oparty o poręcz schodów i ponownie rozłożył przed sobą nuty, ale tym razem uniósł je na tyle wysoko, że Piołun był w stanie odczytać tytuł: The Phantom of the Opera.
Młody gwiazdor wzruszył ramionami; nic mu to nie mówiło, poza tym Malec nie wydawał się kimś specjalnie interesującym. Adrian dogonił resztę towarzystwa i zrównał się ze swoją agentką.
- Ciekawy człowiek – mruknęła Alicja, jakby na przekór swojemu podopiecznemu. – To dziwne, że chowali go tak długo w dublerach, ma dość interesujący głos.
- Czy ja wiem? – mruknął Adrian, wzruszając ramionami. – Jak dla mnie brzmiał, jak wszyscy inni, tylko trochę… dziwnie. Miejscami miałem wrażenie, że ma za silne vibrato. Ale ile można stwierdzić po jednej piosence?
- Hm – mruknęła tylko Alicja w odpowiedzi; wydawała się z jakiegoś powodu zamyślona, a po chwili obejrzała się za siebie. Samotna sylwetka zastępczego Heroda powoli znikała z pola widzenia. Po chwili agentka pokręciła smutno głową i na powrót spojrzała przed siebie.
Adrian chciał zapytać, o co jej chodziło, ale w tej samej chwili zderzyli się z Bartkiem Lewandowskim, który wraz ze sceniczną Marią Magdaleną szedł w kierunku wyjścia, i w ogólnym zgiełku gratulacji i podziękowań Łukasz Malec wraz ze swoimi nutami odpłynął daleko w zapomnienie.

* * *

Łukasz strzepnął z kurtki błoto, którym przyozdobiła go przejezdna taksówka, i ruszył powoli w stronę Chmielnej. Do mieszkania jego babci, która przyjęła go do siebie na jakiś czas, było z teatru około pół godziny drogi i artysta często jeździł autobusem, ale skoro jesień jeszcze nie rozhulała się na dobre i było na tyle ciepło, żeby nie zamarznąć podczas spaceru, Malec wolał oszczędzać. Nie ma to jak przyjemny spacer tuż po spektaklu, zaczął sobie wmawiać, kiedy udało mu się doprowadzić swoje ubranie do w miarę porządnego stanu.
A potem przypomniało mu się spotkanie, które nie tak znowu dawno odbył z prezydentem Warszawy i – co znacznie dziwniejsze – z Adrianem Piołunem. Ten drugi co prawda nie odezwał się słowem, ale sam fakt, że zjawił się w teatrze, w dodatku za kulisami, był czymś, co mogłoby się może zdarzyć gdzieś w odległej galaktyce. I pomyśleć, że ci dygnitarze – Łukasz zwalczył odruch, żeby splunąć odruchowo na chodnik – zatrzymali się tylko po to, żeby porozmawiać z nim! W domu dość by się zdziwili…
Ręka chłopaka odruchowo powędrowała do wewnętrznej kieszeni jego kurtki, gdzie dotknęła pocieszającego ciężaru telefonu komórkowego. Łukasz wyjął telefon i spojrzał na tarczę w zamyśleniu.
A gdyby tak zadzwonić? W sumie, czemu nie? Co z tego, że dochodziła jedenasta? Ktoś w domu powinien jeszcze być na tyle przytomny, aby poprowadzić z nim w miarę logiczną konwersację…
Po chwili namysłu jednak schował telefon i wbił wzrok w nierównie ułożony chodnik. Nie było sensu dzwonić do domu. Nikt nie byłby zainteresowany jego spotkaniem z największą gwiazdą polskiej muzyki – spytaliby się tylko, kiedy dostanie następną wypłatę i czemu tak długo. Ojciec na pewno wyrwie mamie słuchawkę i zacznie go wypytywać, kiedy wreszcie dostanie jakąś lepszą rolę, a mama zacznie się z nim kłócić i cała rozmowa zamieni się w konkurs o to, kto ma mocniejsze płuca. Łukasz wygrałby – jego płucami można by napędzać miechy – ale nie o to chodziło.
Chodziło o to, jak zdał sobie sprawę artysta, że powoli nachodziła go depresja.
Powłócząc nogami poprzez kolejne ulice miasta, które na dobrą sprawę nigdy nie przestało być obce, młody aktor zaczął ponuro analizować swoje życie. Sam musiał przyznać, że jego introspekcja nie byłaby szczególnie fascynującym materiałem na film; jego biografia była tak przeciętna, jak to tylko możliwe. Gdyby usiadł z zamiarem napisania powieści na podstawie przeżyć, które go ukształtowały, najbardziej ekscytującym momentem byłby dzień, kiedy ugryzł go pies sąsiadów. Łukasz zdawał sobie sprawę, że niewielu ludzi byłoby zainteresowanych podobnymi rewelacjami – szczególnie, że psem był miniaturowy pudel, a on sam miał wtedy pięć lat.
Problem w tym, że urodził się w Olsztynie. Osobiście nie miał nic przeciwko temu miastu; wręcz bardzo je lubił, na swój dziwny sposób, podobnie jak ktoś inny mógłby lubić niesfornego, brudnego i śmierdzącego psa. Olsztyn był przyjaznym miastem, nie za małym ale i nie ogromnym; miał przyjemną starówkę, która – choć maleńka – chowała w sobie wiele miłych wspomnień; były jeziora i lasy, był i zamek, a nawet dwa teatry. Jeśli przymknąć oczy na wszechobecne graffiti i postkomunistyczną szarość bloków mieszkalnych, było to miasto niezwykle wręcz urokliwe. A jednak…
… No właśnie. Zawsze będzie jakieś „jednak,” a w tym przypadku to „jednak” zadecydowało o niemal całym życiu Łukasza Malca: Olsztyn był przeciętny. Nie było tam zbyt wielu możliwości dalszego rozwoju. Owszem, były teatry i była szkoła muzyczna, ale nie było czegoś, co ludzie nazywali Przyszłością. Kiedy tylko ktoś interesował się czymś więcej poza programem olsztyńskiego lata artystycznego i jakąkolwiek sztuką, którą akurat wystawiał Teatr Jaracza, znajdował się w dość trudnej sytuacji. Jeśli ktoś chciał czegoś więcej; jeśli ktoś zamierzał szukać miejsca na głębokich wodach świata sztuki, musiał zwyczajnie spakować walizki i wyjechać gdzie indziej.
Łukasz Malec zrobił dokładnie to.
Chciał pójść na studia muzyczne do Gdańska, ale utrzymanie kosztowałoby zbyt wiele, dlatego pochodził przez parę semestrów na dziennikarstwo w Kortowie, gdzie mógł studiować z domu, a śpiewu uczył się prywatnie, po zajęciach. Jego rodziny nie byłoby stać nawet na to, ale ciotka Łukasza, która pracowała w filharmonii, dostrzegła talent chłopca i sama udzielała mu lekcji za darmo. Te lekcje trwały przez około trzy lata – do chwili, kiedy Łukasz przeczytał ogłoszenie o castingu do warszawskiego musicalu. Wtedy jego mały, prywatny, skromny świat wywrócił się do góry nogami.
Kochał musicale. To było coś, co wyróżniało go z tłumu wielbicieli piłki nożnej i ambitnych kujonów ze środowiska szkolnego; to była jego Pasja przez duże P. Kiedy inni chłopcy w jego wieku wybiegali na place przed blokiem i bawili się w policjantów i złodziei lub grali w nogę, Łukasz biegł do mieszkania swojej ciotki, Karoliny, i z zapałem słuchał nagrań z musicali, które kobieta uzbierała przez lata swoich podróży muzycznych. To ona zaszczepiła w chłopcu miłość do teatru muzycznego; kiedy zaczął szkołę, zapraszała go nieraz do siebie i opowiadała fascynujące historie pełne śpiewu i tańca, które były niczym najbardziej nieprawdopodobne baśnie. Zawsze puszczała potem nagrania z przedstawienia, fabułę którego tego dnia opowiadała, i oboje siadywali wtedy przy kominku i słuchali jak zauroczeni. Jeśli danego nagrania akurat zabrakło, ciocia Karolina sama śpiewała najważniejsze piosenki i te momenty Łukasz uwielbiał najbardziej; do dzisiaj tęsknił za tymi chwilami, kiedy oglądał profil swojej cioci otoczony aurą z kominka i jej rozmarzone spojrzenie utkwione w płomieniach, kiedy jej usta otwierały się i wydawały słodkie dźwięki piosenek, których słów nie rozumiał. W ten sposób młody wokalista poznał takie arcydzieła sztuki musicalowej, jak Les Miserables, Miss Saigon, Kiss me, Kate!, Oklahoma!, West Side Story, Carousel, Annie Get Your Gun, Grease, Czarnoksiężnik z Krainy Oz czy klasyczne dzieła Andrew L. Webbera, jak The Phantom of the Opera, Cats, Evita, Jesus Christ Superstar, Joseph and the Amazing Technicolour Dreamcoat i wiele, wiele innych. Kiedy dorósł, sam zaczął szukać nagrań musicalowych i przynosić swojej cioci nowości o świeżo powstałych sztukach, tak, że wkrótce żył tylko jednym marzeniem: żeby któregoś dnia dostać się do tego świata otoczonego nieprzystępną ścianą i sam zostać aktorem musicalowym. Miał na to niewielkie szanse bez oficjalnego muzycznego wykształcenia, nawet, jeśli prywatne lekcje jego cioci wykształciły mu głos i słuch lepiej, niż zrobiłaby to szkoła muzyczna; jednak kiedy przybiegł do mieszkania swojej ciotki z ogłoszeniem w ręku, kobieta z miejsca powiedziała mu, że powinien jechać. Jeśli teraz nie spróbujesz, powiedziała wtedy silnym i zdecydowanym tonem, to nie będzie już drugiej takiej szansy dla ciebie.
Jego rodzice, naturalnie, nie byli tym zachwyceni. Pasję syna traktowali jak coś w stylu choroby wieku dziecięcego; czekali tylko, aż mu przejdzie i chłopak zacznie interesować się czymś bardziej normalnym, jak na przykład sport. Grania i śpiewania nie uznawali za prawdziwą pracę, raczej jak coś, co robi się po godzinach. Nie wierzyli w to, że Łukasz byłby w stanie dostać się do elity artystycznej kraju. Nie robili mu szczególnych przeszkód, postawili tylko parę warunków: jeśli pojedzie, ma sam zadbać o swoje utrzymanie i nie oczekiwać od nich żadnej pomocy, bo mieli wystarczająco dużo na głowie. Łukasz był na to gotowy. Parę dni później już siedział w autokarze do Warszawy ze swoim skromnym bagażem pod ręką, żegnając zielone pola Olsztyna i wyjeżdżając do tego jedynego – jak wówczas sądził – miasta, gdzie jego pasja miała jakieś szanse bytu.
A teraz, dwa lata później, czuł, że właściwie nic od tamtej pory nie osiągnął.
Owszem, dostał się do zespołu bez żadnego oficjalnego wykształcenia. Owszem, występował na scenie. Owszem, trochę zarabiał, chociaż w czasie wolnym udzielał korepetycji muzycznych czy chwytał się każdej dorywczej pracy, jaka się nawinęła, aby zdobyć trochę samodzielności. Owszem, był częścią tego, co kochał przez całe życie i realizował swoją pasję już od dwóch lat. W gruncie rzeczy powinien – i przez większą część czasu był – szczęśliwy. Ale…
… ale czy do końca życia będzie tylko w chórkach oraz na zawołanie, kiedy ktoś inny złamie nogę, przeziębi się czy zostanie zwolniony? Czy przez całe życie ma robić zastępstwa i czekać w cieniu, cierpliwie, na ten moment, kiedy wreszcie spłynie na niego trochę tego światła, które tak chętnie padało na innych aktorów?
Mówili, że nie było roli dla niego. Mówili, że jego głos jest inny i nie pasuje do spektakli, które akurat wystawiali. W teatrze nie miał przyjaciół, tylko znajome twarze, które z grzeczności mówiły mu „Cześć” i czasami porozmawiały o niczym istotnym. Nawet Kasia, tancerka, która przejawiała nim zainteresowanie od jego pierwszego dnia, nie była nikim więcej nad nieco bardziej życzliwą znajomą. Żaden z nauczycieli czy opiekunów artystów nie poświęcał mu szczególnej uwagi. Nikt nie włączał go otwarcie do tego kręgu cichej rywalizacji i otwartych wojen, którymi tak charakteryzował się teatralny świat. Zdawało mu się, że cały czas był tylko „tym nowym od chórków,” chociaż nikt nie traktował go wrogo czy z niechęcią. Nawet pozostali chórzyści, zespół na ogół zgranych i serdecznych ludzi, rzadko zauważali go pośród siebie. No i nie było żadnej szansy na awans na horyzoncie.
Wszystkie jego nadzieje leżały w wyborze kolejnej sztuki na następny sezon. Dyrektor ogłosił parę tygodni temu, że szuka nowego tytułu, którego premierę chciałby zapowiedzieć niedługo i że mają się przygotować. To oznaczało szansę, że pojawi się wreszcie jakaś rola, którą i on mógłby zaśpiewać – w pierwszej obsadzie. Plotka głosiła, że wybór był między Evitą a West Side Story, chociaż ekipa Kroków już dawno pobrzękiwała o tym, że dyrektor tego dostojnego teatru od jakiegoś czasu planuje prapremierę jakiegoś wielkiego hitu, który jeszcze nie był grany w Polsce. Ktoś nawet zaryzykował stwierdzenie, że może to być Elisabeth – sztuka o cesarzowej Austrii, która święciła olbrzymie triumfy za granicą. Ktoś inny obstawiał francuski hit Notre-Dame de Paris, choć było to mało prawdopodobne ze względu na surowe warunki, które Francuzi nakładali na swoje produkcje. Kolejnym kandydatem byli Nędznicy – wiadomo było od dawna, że pan Węglik ostrzył sobie zęby na ten przebój od czasu, kiedy przejął teatr. Jednak to wszystko leżało jeszcze w mglistych spekulacjach, a wiadome było tylko to, że od przyszłego sezonu będą przygotowywali coś nowego i że raczej nie będzie to przełom.
Malec próbował podchodzić do tego z dystansem, chociaż jego serce podskakiwało gwałtownie za każdym razem, kiedy przypadkiem podsłuchał podobne plotki na korytarzu. Nie widział miejsca dla siebie w Evicie – rola Che Guevary była zdecydowanie poza jego zasięgiem. Był zbyt niedoświadczony aktorsko i zbyt mało znany, a w tej chwili liczył się przede wszystkim dobry marketing. Gdyby dobrze mu poszło na przesłuchaniach, mógłby może, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, dostać rolę Perona – a i to tylko ze względu na brak w obsadzie Pawła Idolskiego, który zresztą byłby typowany do głównej roli gdyby nie ten wypadek. W Evicie liczyła się przede wszystkim główna rola kobieca, a każdy wiedział, że dostałaby ją Magdalena Bilkiewicz – młoda, ambitna wokalistka o silnym, piersiowym głosie, która już od jakiegoś czasu kręciła się wokół dyrektora, tworząc wokół siebie pełno zawistnych plotek. Tak czy inaczej, dla Łukasza oznaczałoby to stanie w miejscu i jeszcze mniejsze szanse na rozwój, jakkolwiek by nie kochał wspaniałego musicalu Webbera.
Z kolei West Side Story… to była klasyka. Pochodziła z tego okresu broadwayowskiego, kiedy fabuły i taniec w musicalu były dopiero kształtowane, a więc była krokiem naprawdę przełomowym. Co więcej, oznaczało to, że role w tym przedstawieniu powinny być śpiewane silnym, wyszkolonym głosem w najlepszej tradycji zachodniego teatru, o ile dyrekcja Kroków trzymałaby się tej konwencji. Kroki nie dysponowały wieloma takimi; to oznaczało, że Malec mógłby się nawet starać o główną rolę, Tony’ego… jakkolwiek nikłe były jego szanse.
Łukasz zamknął drzwi mieszkania i pokręcił smutno głową.
Marzenia. Daj im szansę się rozwinąć, a stworzą huragan i połkną cię w całości zanim zorientujesz się, co się dzieje. Najlepiej o tym nie myśleć i nie robić sobie naiwnie nadziei. W ten sposób rozczarowanie nie będzie aż tak bolesne.
Na palcach obszedł kuchnię, przykrył kocem swoją babcię chrapiącą radośnie przed włączonym telewizorem i zamknął się cicho w pokoju, który na jakiś czas został mu odstąpiony. Pogrzebał chwilę w plecaku, po czym wyjął swój stary discman i płytę z West Side Story, którą kiedyś podarowała mu ciocia Karolina.
Włączył płytę i w ciemności położył się na łóżku. Kiedy zabrzmiały pierwsze nuty uwertury, zamknął oczy.
Za oknem noc przelewała się przez miasto niczym tęskna melodia zamkniętych drzwi.

____________________________________________________________________

Jeszcze tylko słówko - zmiany w tekście ciągle zachodzą i pewnie Viv wyłapałaby jedną (dostała teskt do lektury nieco wcześniej, bo potrzebowałam jakiejś opinii o całości, żeby zorientować się, w którą stronę mniej więcej iść): ciocia Łukasza wcześniej nosiła imię Asi, teraz została przemianowana na Karolinę. Uznałam, że już jedna Asia wystarczy (o niej później w tekście), poza tym jakimś dziwnym trafem mnóstwo moich bohaterów dostało imię na A... czysty przypadek
 
Zobacz profil autora
Sol
Rain
Rain


Dołączył: 09 Lip 2006
Posty: 330
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z centrum Układu Słonecznego

 PostWysłany: Wto 9:47, 16 Wrz 2008    Temat postu: Back to top

Cytat:
- Ala?
- No co tym razem?
- On się tak naprawdę powiesił?
- Przecież to Judasz… znasz historię.
- Ala?
- Zaraz cię normalnie uduszę. Co?
- To było bardzo smutne.
- … Tak.


Szczerze mówiac ten fragment rozbawił mnie najbardziej. Smile

Surowa wersja? No może trochę, ale podoba mi się. Jest to lektura przyjemna, lekka i zabawna, ale jednak brakuje mi w niej czegoś... Takiego jakby zakotwiczenia w miejscu w tym wypadku - w Warszawie. Jakoś nie czuję tej atmosfery wielkiego miasta. Równie dobrze teatr Kroki mógłby być w Szczecinie Smile. Ale mam nadzieję, że rozwinie się to i niebędę odczuwała pewnej dozy... niedosytu.
 
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderatorka
Moderatorka


Dołączył: 05 Lip 2006
Posty: 546
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Z zaplecza teatru :)

 PostWysłany: Nie 1:06, 28 Wrz 2008    Temat postu: Back to top

Rozumiem, o co Ci chodzi, Sol - i dziękuję za tę uwagę, postaram się bardziej nad tym popracować. Jestem wdzięczna za jakiekolwiek uwagi na tym etapie, bo jak ciągle podkreślam, tekst ciągle przechodzi transformacje i ciągle dochodzą nowe fragmenty. Mam nadzieję, że to się rozwinie z czasem, ale przyznaję Ci rację, że powinnam bardziej podkreślić atmosferę miejsca.

Ostrzegałam, żebyście nie obiecywały sobie po tym zbyt wiele Wink Ostrzeżenie wciąż aktualne, zwłaszcza przy fragmencie, co do którego sama mam dużo wątpliwości, a na który teraz przyszła kolej... Czyli porządne spotkanie obu panów. Uff. Jadymy.

* * *

Adrian Piołun lubił wieczorne spacery.
Uważał się za beznadziejnego idealistę i romantyka i bardzo dobrze, bo tylko taki mógłby beztrosko przechadzać się samotnie po niepopularnych ulicach Warszawy, nie obawiając się napaści. Adrian się nie obawiał. Nigdy nie nosił przy sobie niczego, co warto by ukraść, a w przypadku zaczepienia wolał polegać na uroku osobistym i – co bywało pomocne – okazjonalnym zaznaczeniu, jak się nazywał. Potem wystarczyło tylko coś podpisać, obiecać bilety na najbliższy koncert i przyjaźnie poklepać jegomości po plecach, by móc spokojnie ruszyć swoją drogą, zostawiając za plecami niezmiennie oczarowanych potencjalnych bandytów. Młody gwiazdor należał do ludzi, którzy wierzyli, że przyjazny uśmiech i spokojna rozmowa podziałają lepiej, niż najmocniejsza pięść – a kiedy jest się codziennym gościem okładek prestiżowych magazynów, taka filozofia potrafi zdziałać cuda.
Tego wieczoru spacer był nadzwyczaj przyjemny. Wrzesień dopiero się kończył, więc ostatnie, leniwe ślady lata jeszcze przyozdabiały gdzieniegdzie ciche aleje parków; drzewa, choć wciąż jeszcze zielone, zaczynały już zdradzać niewyraźne tendencje do kolorów, tak, jak nastolatek mógłby zwalczać rumieńce pierwszego zauroczenia. Ptaki skakały od kałuży do kałuży i żałosnym spojrzeniem próbowały wyżebrać od przechodniów okruchy, bez szczególnych sukcesów; wiewiórki uciekały poprzez trawę na swoje drzewa, trzymając kurczowo skarby w postaci orzechów. Piosenkarzowi przypominały rude, puszyste smugi. Niebo było nieco zachmurzone, ale nie tak, by zasłonić zachód słońca, którego różowe promienie odbijały się od okien szklanych biurowców i tańczyły z delikatnym wiatrem. W nadzwyczaj czystym powietrzu unosił się cudowny zapach deszczu, który dopiero co przeczyścił zaniedbane ulice. Co więcej, deszcz sprawił, że w parku było niewiele ludzi; większość wolała chować się pod bezpiecznym dachem swoich mieszkań. Adrianowi odpowiadało to idealnie.
Idąc przed siebie, chłopak zaczął w myślach układać melodię do swojego najnowszego tekstu, który wydawał mu się niezłym materiałem na hit. Piosenka była o miłości – jak zwykle zresztą – która rozkwitła gwałtownie pośród drzew w wieczór identyczny, jak ten, zatem z inspiracją teoretycznie nie powinno być problemów.
Piołun przekonał się jednak, że pomiędzy teorią a praktyką znajduje się szeroki most, który w dodatku zaczyna niebezpiecznie trzeszczeć.
- Ala, to jest beznadziejne – stęknął w swój telefon komórkowy, siadając na ławce i przekreślając kolejny wzór. – Widzisz, mam tam ten rym: „I twoje jak dwa słońca oczy, blask których tak mnie zauroczył” i chciałbym tam dać takie coś – tu Adrian zanucił prostą, skoczną melodię – ale to jakoś tak nie pasuje. Nie wiem, mi się wydaje, że to brzmi strasznie sztucznie i wymuszenie, jak myślisz?
- Myślę, że ci odbija – odparła Alicja z typową dla siebie prostotą, najwyraźniej w trakcie oglądania jakiegoś serialu. – Dlaczego nie dasz Leszkowi napisać melodii? Chłopak ma niezłe wyczucie.
- Tak, ale chciałbym to zrobić sam! Tak jak kiedyś, wiesz? Tak, jak przy pierwszych płytach. Kiedy sam pisałem i teksty, i melodie. Tylko nie wiem… coś się we mnie zacięło. Nawet moje teksty nie brzmią już… porządnie. Nie brzmią naturalnie. Brzmią tak, jakbym chciał koniecznie napisać coś, co by się rymowało i przy okazji zarobiło trochę kasy.
- Sam to powiedziałeś – westchnęła kobieta po drugiej stronie połączenia. – Wiesz, mi się wydaje, że popadłeś w rutynę. Twoje teksty nie są złe; są wystarczająco dobre dla twojej publiczności i będą w stanie zarobić, ale… brak im świeżości. Tak, jak powiedziałeś, brakuje im tego czegoś, co tak urzekało ludzi w twoich wczesnych kompozycjach. Tak samo z melodią. To wszystko jest na jedno kopyto, co działa, ale nie na dłuższą metę. Wiesz, co ja myślę? Myślę, że one nie są już prawdziwe.
Adrian odruchowo kopnął kamień pod butem, wstając i ruszając trochę głębiej w ocienioną alejkę.
- To nie takie proste… - wymamrotał, zerkając ponuro na spektakl kolorów i świateł na niebie.
- Wiem. Nic na siłę. Masz jeszcze sporo czasu, bez nerwów. Najlepiej nie myśl o tym, pospaceruj sobie na spokojnie, poobserwuj. Kto wie, może natrafisz na coś, co cię zainspiruje? Najlepiej to by w ogóle było, Adi, jakbyś się zakochał – Ala westchnęła po raz drugi. – Pisałeś takie ładne teksty, jak się w kimś podkochiwałeś…
- Dzięki, Ala, to naprawdę bardzo pomocne – mruknął Adrian. – No nic, odezwę się potem. Trzymaj się.
- Powodzenia.
Piołun wyłączył telefon i schował go do kieszeni kurtki, po czym obejrzał się naokoło siebie i wziął głęboki oddech. Zapach deszczu natychmiast wypełnił go w całości, niczym niewidzialny wąż wijąc się ożywczo po jego głowie i orzeźwiając jego komórki mózgowe, i chłopak nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu. Nie lubił deszczu, ale uwielbiał te chwile tuż po nim, kiedy opadły ostatnie krople; wtedy zdawało się, że świat jest piękny i czysty i że ten wspaniały, wszechogarniający zapach rządził światem. Tuż po deszczu tak łatwo było stać się optymistą…
Piosenkarz ponowił swój spacer z nieco większym wigorem, nucąc pod nosem jedną ze swoich starych piosenek, do której zawsze miał sentyment. To ta piosenka po raz pierwszy otworzyła mu estradowe drzwi, na których do tej pory był napis „Zamknięte”…
… A potem usłyszał krzyk.
Zatrzymał się gwałtownie i nadstawił uszy. Tak, ktoś krzyknął, nie było co do tego wątpliwości. Całkiem głośno, w dodatku niedaleko stąd. Po chwili ciszy rozległ się trzask, jakby coś ciężkiego opadło z siłą na coś nieco mniej masywnego, po czym ciszę parku przeciął głuchy jęk i stukot. Adrian poczuł, jak zimny pot wylewa się na niego z pluskiem tsunami; ktoś właśnie był atakowany.
Większość ludzi w podobnej sytuacji, wbrew wszelkim normom narracyjnym, odwróciłaby się w tej chwili i odbiegła w przeciwną stronę. Dzieje się tak ponieważ większość z nas posiada minimalną wyobraźnię oraz coś, co powszechnie nazywa się instynktem samozachowawczym. Niestety, Adrian Piołun do takowych ludzi nie należał. Jego wyobraźnia była dość ograniczona, a jego instynkt samozachowawczy nie wypełniłby kieliszka do wina; co więcej, młody artysta zawsze skrycie uważał, że miał w sobie coś z bohatera. Dlatego, kiedy ten okropny jęk ucichł, Adrian nie odwrócił się i nie uciekł. Zamiast tego tylko przyspieszył kroku, a po chwili zaczął biec przed siebie, sięgając po swój telefon komórkowy, gotów wzywać policję.
Być może był to czysty przypadek. Prawdopodobnie żadne tajemnicze siły losu nie zadziałały, aby ustawić Adriana w tym konkretnym miejscu tego konkretnego wieczoru. Najpewniej był to tylko zwykły zbieg okoliczności, jakich przecież pełno w tym chaotycznym świecie. Jednak, kiedy po wielu latach wspominał ten wieczór, Piołun nie mógł powstrzymać myśli, że być może jednak istniało coś takiego, jak Przeznaczenie. Może to właśnie ono pokierowało jego stopami w tamtej jednej, decydującej chwili. Może ta jedna, spontaniczna i z pozoru nic nie znacząca decyzja zadecydowała o tym, w którym kierunku powędrowało całe jego życie.
A może nie.
Prawdą jest jedynie to, że pobiegł do przodu, zamiast uciec. I tylko to się liczyło.
Nie musiał biec daleko; już po chwili z cienia zaułka wyłoniły się trzy sylwetki. Dwie z nich pochylały się nad trzecią, która leżała na ziemi i desperacko próbowała się wyrwać. W chwili paniki Adrian dostrzegł, że jeden z mężczyzn właśnie unosi do góry długi, ciężki kij.
- Stać!! – wrzasnął piosenkarz tak głośno, jak tylko pozwoliły mu na to płuca.
W ostatniej chwili; kij, który miał właśnie wymierzyć bolesny cios, opadł z głuchym stukotem na ziemię.
- Mam tu telefon i właśnie zadzwoniłem na policję!! – ryknął gwiazdor, kiedy dwójka napastników skoczyła na równe nogi. – Będą tu lada chwila!
Kłamstwo, o dziwo, podziałało; jeden z bandytów krzyknął tylko „Kurwa!” i obaj ulotnili się, jakby ktoś podpalił im nogawki spodni. Najwyraźniej nie należeli do kasty twardzieli tego miasta; pewnie zwyczajnie chcieli skorzystać z okazji łatwego zarobku albo wypili o tę jedną butelkę za dużo.
Adrian nie zatrzymał się, żeby złapać oddech i napajać się swoim triumfem; z adrenaliną, która śpiewała mu w uszach niczym operowa diwa w szczytowej formie, chłopak rzucił się w stronę ofiary napaści, która właśnie żałośnie próbowała się podnieść.
Okazało się, że był to młody mężczyzna.
Co więcej, wyglądało na to, że został porządnie pogruchotany.
Adrian klęknął przy nim i pomógł mu ustawić się do pozycji pionowej, po czym oparł poszkodowanego o drzewo, żeby lepiej przyjrzeć się obrażeniom. Nie wyglądało na to, żeby jakiekolwiek kości zostały złamane, chociaż z dość brzydkiej rany na czole mężczyzny ciekła strużka krwi. Na zdecydowany plus należało policzyć to, że ofiara była przytomna, o czym świadczył krzywy wyraz bólu i ciche przekleństwa mamrotane pod nosem; krzywda zatem nie powinna być zbyt groźna, ale nie należało ryzykować.
- Nic panu nie jest? – spytał Adrian odważnie; w tej chwili czuł się naprawdę bohatersko i zamierzał upajać się tym uczuciem najdłużej, jak to tylko możliwe. – Nie pogruchotali pana za bardzo?
- Mghoplstkh ghngh – oznajmił mężczyzna, łapiąc się za czoło.
Adrian postanowił uznać to za potwierdzenie.
- Krew przestała panu lecieć – zagaił wesoło. – Reszta to tylko zaschłe. Zobaczy pan, zagoi się jak ta lala. Coś panu zabrali?
- Mój portfel – wymamrotał mężczyzna żałośnie, mrugając w świetle zachodzącego słońca. – I okulary – dodał gwałtownie. – Zgubiłem okulary!
- Spokojnie, zaraz znajdziemy – oświadczył Adrian mężnie, rzucając się ku ziemi. – O, tu się coś błyszczy…
Poszperał w trawie i podniósł okulary, na które wcześniej musiał wylądować kij; jedno szkło było wybite, a ramka została dość zabawnie wykrzywiona. Adrian w milczeniu podał je mężczyźnie, który miłosiernie pozostawił je bez komentarza.
- Miał pan sporo szczęścia, że byłem w pobliżu – zagadnął piosenkarz po chwili niezręcznego milczenia. – Tamci wyglądali dość groźnie. Potrzebna panu karetka?
- Nie, nie, dziękuję – zaoponował tamten, próbując podnieść się na nogi. – Trochę mnie tylko poobijali, to wszystko. Dziękuję, panie…
- Piołun – podpowiedział Adrian ze słonecznym uśmiechem. – Adrian Piołun. Nie ma sprawy.
Dopiero wtedy nieznajomy spojrzał Adrianowi prosto w oczy. Na jego twarzy zagościło zdziwienie, ale tylko na chwilę, bo sekundę później zastąpił je lekki uśmiech, tylko trochę przyćmiony grymasem bólu.
- No tak – mruknął, patrząc piosenkarzowi w oczy. – Jakże mogłem pana nie rozpoznać. Pański wizerunek atakuje mnie od rana do wieczora na wystawach kiosków.
Adrian roześmiał się serdecznie. Podał rękę mężczyźnie, który przyjął jego pomoc w milczeniu, i obaj podeszli do najbliższej ławki, która była względnie sucha.
Siedzieli tak w milczeniu, które Piołun wykorzystał, aby przyjrzeć się temu, którego właśnie uratował. Mężczyzna wydawał się bardzo młody; musiał mieć około dwudziestki. Jego piwne oczy pokrywały kosmyki krótko obciętych, choć bujnych, czarnych włosów, a broda nosiła ślady niedawnego zarostu. Wydawał się wysoki, choć trudno to było ocenić, a jego twarz miała regularne, całkiem przyjemne rysy, chociaż Adrian nie nazwałby mężczyzny przy nim porażająco przystojnym. W zasadzie to niedawny poszkodowany wydawał się… przeciętny, i tak właśnie Adrian chętnie by go podsumował, gdyby nie dziwna iskra, którą dostrzegł w oczach swojego towarzysza. Ta iskra, przez jedną, krótką chwilę, powiedziała młodemu artyście, że człowiek siedzący przy nim był czymś więcej, niż mogłoby się wydawać. Adrian rozpoznał tą iskrę. Widział ją nieraz u samego siebie, dawno temu, kiedy jeszcze pisał teksty i melodie prosto z serca. To było spojrzenie artysty.
W dodatku było coś w tej twarzy co wydało mu się znajome i nie mógł pozbyć się wrażenia, które ciągnęło go niby dzieciak za rękaw: gdzieś już tego mężczyznę spotkał.
- Jest pan pewien, że nie zrobili panu nic poważnego? – spytał po chwili, żeby przerwać ciszę. – Parę siniaków wygląda dość groźnie, no i ta rana na głowie…
- Nic poważnego – mruknął tamten, patrząc na kałużę pod swoimi stopami, w której odbijało się płonące niebo. – Sam pan powiedział: szybko się zagoi.
- Proszę mi mówić po imieniu – zaproponował Adrian serdecznie. – W końcu pana uratowałem i w ogóle… I proszę wybaczyć, nie spytałem, jak pan ma na imię…
- Nie wydaje mi się to ważne – uśmiechnął się tamten ponuro. – Ale masz rację, uratowałeś mnie. Pewnie już się więcej nie spotkamy, ale taki czyn do czegoś zobowiązuje. Proszę mi mówić Łukasz. Łukasz Malec.
- Dlaczego cię napadli? – spytał Adrian po kolejnej chwili ciszy.
- A kto ich tam wie? Pewnie spodziewali się gotówki. Cóż, rozczarowali się – nie ma w tym portfelu nic, co by przekraczało wartość dwudziestu złotych. A może po prostu nie podobał im się mój śpiew.
- Śpiewałeś?
-Tak… do siebie. Myślałem, że nikt nie będzie chodził po parku zaraz po deszczu.
- No kto by pomyślał – odparł Adrian nieobecnym głosem.
Mężczyzna obrócił na niego twarz z zagadkowym uśmiechem błąkającym mu się po wydatnych ustach.
- Nie poznajesz mnie, prawda? – spytał cicho. – Oczywiście, że nie. Pewnie spotykasz setki nowych ludzi każdego dnia.
- Czy my się już poznaliśmy?
- A tak. Jakieś dwa tygodnie temu. W Teatrze Muzycznym Kroki, zaraz po spektaklu. Wyszliście wtedy za kulisy…
- Facet od nut! – zawołał Adrian w szoku, zanim zdążył się powstrzymać. – Wiedziałem, że gdzieś już cię widziałem! Wybacz, miałeś wtedy na sobie takie warstwy charakteryzacji, że nawet teraz jakoś nie mogę cię rozpoznać. Aż trudno uwierzyć, co ten makijaż robi z człowiekiem, nie?
Adrian roześmiał się z ulgą, ale po chwili urwał; Łukasz Malec patrzył tylko na niego z nieruchomą twarzą. Adrian chrząknął niezręcznie i skupił uwagę na machaniu nogami wokół kałuży. Adrenalina i poczucie bohaterstwa gdzieś uleciały, prawdopodobnie wylegiwać się na Majorce; zostawiły tylko uczucie skrępowania. Jak właściwie powinno się rozmawiać z kimś, kogo się przed chwilą uratowało, a kto nagle okazał się aktorem teatralnym? Z pewnością nie było nic takiego w instrukcji bohaterowania.
Malec, jak się okazało, myślał dokładnie o tym samym.
- Niezręczna sytuacja – szepnął, masując sobie dłonie. – Jeszcze nigdy nikt mnie nie napadł. Że już nie wspomnę o tym, że jeszcze nigdy nie uratowała mnie gwiazda pop. Takie rzeczy zawsze przytrafiały się innym.
- No cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz – zaśmiał się Adrian szybko, natychmiast zdając sobie sprawę z tego, że raczej nie zostanie Mistrzem Ciętej Riposty w tym stuleciu.
- Skoro tak mówisz – odparł Łukasz z lekkim uśmiechem. – Bardzo ci dziękuję i poprosiłbym cię o autograf, ale żaden z nas nie ma przy sobie nic do pisania, więc po prostu sobie pójdę. Na pewno masz jakieś ważne wywiady, na które jesteś spóźniony.
- Jesteś pewien, że dasz radę? Ledwo dotargałem cię do tej ławki… Gdzie mieszkasz?
- Na Chmielnej.
- Toż to kawał drogi, człowieku! – Adrian poderwał się z ławki. – Nie ma mowy, że sam się tam dowleczesz. Będę cię miał na sumieniu. Poczekaj chwileczkę, to zajmie moment…
Artysta Kroków ze zdziwieniem patrzył, jak Adrian wyciąga swoją komórkę, pospiesznie wybiera numer i posyła mu uśmiech, który mógłby przyćmić chmury samym blaskiem idealnie białych zębów.
- Józek? – zaśpiewał piosenkarz do słuchawki. – Słuchaj, jestem właśnie w parku… Tak, tym, co zawsze… Słuchaj, Józek, potrzebuję samochodu. Natychmiast, tak. Podjedź najbliżej, jak się da, jestem blisko zachodniej furtki. Zdarzył się mały wypadek. Nie, ze mną wszystko w porządku, ale przywieź ze sobą jakiś zestaw pierwszej pomocy, okej? Zuch chłopak. Daj znać, gdzie zaparkowałeś, to się do ciebie dokuśtykamy. Na razie.
Piołun usiadł z powrotem na ławce, pociągając za sobą Łukasza, który w tym czasie zdążył się podnieść. Aktor wydawał się bardzo zakłopotany – jego wzrok błądził naokoło, nie mogąc znaleźć sobie miejsca.
- Podwiozę cię do domu – wytłumaczył gwiazdor. – W ten sposób przynajmniej będę spokojny, że nie zemdlejesz po drodze.
- Mówiłem już, nic mi nie jest – mruknął Malec, wbijając oczy w ziemię; ironicznie, w tym samym momencie rana na jego głowie otworzyła się i wypuściła cienką strużkę krwi, która spłynęła po całej twarzy artysty.
Adrian gapił się na ranę. Łukasz postanowił udawać, że jest kimś innym i że tak naprawdę to wcale go tu nie ma. Z dziwnych powodów, nie podziałało.
- I ja mam cię tak zostawić? – Adrian potrząsnął gwałtownie głową. – Ty potrzebujesz lekarza! Kto wie, co oni mogli ci zrobić tym kijem!
- Nie mogę sobie pozwolić na lekarza, ktoś na mnie czeka…
- Kto?
Z dziwnych powodów, na zbolałą twarz Łukasza wpełzł niezręczny rumieniec.
- Moja babcia – szepnął w końcu.
Adrian z całych sił postarał się nie roześmiać i zachować poważną twarz.
- Babcia ma telefon?
- Tak…
- No to nie ma problemu. Zaraz do niej zadzwonisz i dasz znać, że zdarzył się maleńki wypadek i że zajmie ci to trochę dłużej, niż się spodziewałeś. Tyle. Nie wolno niepotrzebnie martwić starszej pani.
- Ale u lekarza będzie kolejka…
- Nie będzie, bo jedyna kolejka u mnie w domu jest elektryczna i jeździ sobie po salonie. Wezwę pana Adamowskiego, to mój prywatny doktor. Moim zdaniem, jeden z najlepszych, a na dowód masz to, że jeszcze nie umarłem. Nic nam za to nie policzy, bo i tak dostaje pensję co miesiąc. A tak usiądziesz sobie wygodnie na sofie jak cię będzie badał, a po wszystkim napijemy się czegoś mocniejszego i podrzucę cię do domu. Żeby się babcia nie martwiła.
Łukasz milczał z wzrokiem utkwionym w ziemi. Adrian odniósł nieprzyjemne wrażenie, że ta cisza jest wymierzona prosto w niego i że jeszcze trochę, a zrzuci go z tej ławki samą siłą stłumionych słów. Było jasne, że artysta nie chce żadnej pomocy i że czuje się bardziej skrępowany ofertą Adriana, niż atakiem podrzędnych blokersów, ale piosenkarz nie zamierzał ustąpić. Postanowił użyć nieco innej strategii.
- Słuchaj, to nie dlatego, że się nad tobą lituję – sprostował. – Pomagam ci z czysto egoistycznych pobudek. Jeśli pozwolę ci odejść, sumienie będzie mnie męczyć aż do śmierci, a ja nie chcę, żeby mnie cokolwiek dręczyło aż do śmierci, szczególnie, że planuję jeszcze sobie trochę pożyć. To tylko i wyłącznie dla własnego spokoju. Poza tym, każdy na moim miejscu zrobiłby podobnie.
Łukasz rzucił mu znaczące spojrzenie, a Adrian został zmuszony, aby sprostować to stwierdzenie:
- No dobra, może nie każdy. Większość prawdopodobnie tylko przeszukałaby ci buty. Ale tak się mówi, a ja wolę wierzyć w ludzi. O wiele łatwiej się wtedy żyje, wiesz?
- Cóż, skoro tak stawiasz sprawę…- westchnął Malec, uśmiechając się do niego niezręcznie. – Ale powtarzam, że nic mi nie jest. Zmarnujesz tylko swój czas.
Adrian zaryzykował lekkie klepnięcie aktora po plecach i szybko wycofał rękę, kiedy przez twarz tamtego przemknęła błyskawica bólu.
- Wierz mi, nie mam nic lepszego do roboty przez cały wieczór. A tak uratujesz mnie przed kolejną nocą spędzoną przed telewizorem. Widzisz? Tak naprawdę to tylko sobie robię przysługę.
Tym razem Łukasz naprawdę się roześmiał. Krótko i cicho, to prawda, ale jednak był to śmiech który sprawił, że Adrian niemal poleciał na skrzydłach dumy z wizytą do Pana Boga. Okazuje się, pomyślał, że ci z teatru też mogą mieć jakieś ludzkie odruchy.
- Samolubny drań z ciebie – odparł lekko Malec.
- Egoistyczny jak diabli – potwierdził Adrian wesoło. – Oho, komórka mi wibruje, to Józek zaparkował. Pomóc ci iść?
Malec w milczeniu podniósł się na nogi, podpierając się o ławkę i skrzywił się, kiedy ciężar ciała obciążył jego prawą nogę. Adrian pokręcił głową, zacmokał z niezadowoleniem i bez słowa chwycił ramię mężczyzny, zarzucając je sobie na kark. Przyzwyczajenie się do tej niewygodnej pozycji i znalezienie jakiegoś w miarę równego kroku zajęło im trochę czasu, tak, że kiedy wreszcie ruszyli przed siebie, chmury zdążyły na nowo zebrać się nad miastem i spuścić srebrzyste warkocze deszczu prosto na ich głowy. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, Adrian roześmiał się wtedy, a Łukasz po chwili do niego dołączył. Było to o tyle dziwne, że przecież Piołun nie lubił deszczu – jego włosy przypominały wtedy wysuszone siano i ledwo mógł widzieć na oczy. Jednak w tym deszczu było coś dziwnego.
Lata później Adrian nazwał to coś Zmianą.
Doczłapali do samochodu, zatrzasnęli drzwi, silnik zamruczał i ruszył. Józek, prowadzony doświadczeniem, nic nie mówił i nie zadawał żadnych pytań; zamiast tego skupił się na drodze. Piołun podał Łukaszowi komórkę.
- Masz, dzwoń do babci – zaproponował.
Malec ostrożnie wytarł ręce i wziął telefon, jednocześnie strzepując z twarzy mokre włosy. Kiedy pochylił się nad telefonem, Adrian pomyślał odruchowo, że światło z komórki tworzy całkiem przyjemne cienie na mokrej twarzy towarzysza. Nie była to szczególnie ważna myśl - po prostu coś, co nagle pojawiło się w jego głowie i równie nagle znikło.
Malec przyłożył telefon do ucha, nie czując spojrzenia piosenkarza na sobie.
- Cześć, babciu, to ja – odezwał się w aparat. – Tak, wiem. Przepraszam. Coś mnie zatrzymało… tak, w teatrze. Potrzebują pomocy. Nie wiem, kiedy wrócę, ale mam klucze. Nie, wszystko w porządku. Mam trochę pieniędzy, coś sobie kupię. Bigos zostawimy na jutro, co? Ach, serial? To miło. Och, naprawdę? Eeee… a to drań. Tak, wiem, jak on śmiał zostawić Rosalindę, nie mogę sobie wyobrazić… Tak. To do zobaczenia wkrótce. Papa.
- Opiekuńcza kobieta – skomentował Adrian z twarzą pokerzysty.
Łukasz westchnął tylko i opadł na siedzenie.
- Przeprowadziłbym się do teatru czy do jakiejś kawalerki, ale nie chcę zostawiać jej samej – wyznał. – Poza tym, u niej przynajmniej mam wyżywienie za darmo.
- Nie jesteś stąd?
- Trudno powiedzieć; mieszkam tu od mniej więcej dwóch lat. Przyjechałem z Olsztyna.
- Acha – powiedział Adrian.
Olsztyn stanął mu w pamięci jako jeszcze jedno miasto, w którym zatrzymał się kiedyś, żeby zaśpiewać koncert, spakować się i pojechać gdzie indziej. Teoretycznie zatem kiedyś je widział. W praktyce widział tylko ściany jakiejś hali koncertowej, a potem swoją poduszkę i noc za oknem. Po paru tygodniach koncertowania wszystkie miasta wyglądają tak samo.
W pewien dziwny sposób wydało mu się nagle, że Łukasz Malec pasował do tego miejsca. Miał w sobie jakąś aurę małomiasteczkowego artysty z ambicjami. Poza tym, Olsztyn wydawał się Piołunowi przeciętny – podobnie jak Malec.
Za szybą samochodu świat powoli zmieniał się w rozmazaną mozaikę kropel i refleksów zachodu słońca. Teraz po zachodzie nie było już prawie śladu; noc rozlewała się po niebie jak atrament w kałuży, przeganiana przez coraz to nowe światła zapalane niczym miliony świetlików. Przyniosła ze sobą coś jeszcze: ciszę.
Adrian nie lubił ciszy.
- Więc grasz w teatrze, co? – zaczął, siląc się na ciekawość. – To musi być bardzo… interesujące.
- Owszem, jest – zgodził się Malec nieobecnym tonem. – Szczególnie, kiedy nie jesteś dla nikogo na tyle ważny, aby uważali cię za zagrożenie. Można wtedy spokojnie obserwować i nigdy nie być zauważonym. Uczę się wtedy naprawdę ciekawych rzeczy.
Piołun rzucił mu krótkie, zaintrygowane spojrzenie. Nie tego się spodziewał.
- Masz na myśli jakieś zakulisowe gry i skandale? – spytał z rosnącym zainteresowaniem.
Łukasz zaśmiał się bez wesołości, patrząc na migające światła za oknem, które raz po raz oświetlały jego zamyślone, błyszczące oczy.
- Mam na myśli życie – szepnął. – Mam na myśli ludzi. Mam na myśli codzienny spektakl zdeptanych ambicji, cichych triumfów, milczącej rywalizacji i uśmiechów, za którymi kryją się sztylety. Mam na myśli tą subtelną grę oczu i rąk, no i ten wysiłek, to dążenie do doskonałości. Teatr to gra zespołowa, ale tylko w niej zespół to oddzielne komórki, z których każda chce przegonić pozostałe. Nie trzeba skandali; wystarczy przyjść na dowolny casting czy próbę. Ktoś dostanie pochwałę, ktoś inny zostanie zignorowany, i tak się tworzy małe, prywatne piekła. Gdybyś kiedyś przyszedł za kulisy przed spektaklem lub na próby, włosy by ci się zjeżyły z napięcia. Można je posmakować w powietrzu. Wiem o tym doskonale; sam biorę w tym udział.
- Scena rozrywkowa jest bardzo podobna – wyznał Adrian, cały czas zerkając na swojego towarzysza uważnie.
Naszło go przeczucie, że może jego pierwsza ocena była zbyt pochopna.
- Oczywiście, że tak – odparł Łukasz, uśmiechając się do niego przelotnie. – Właściwie to wyobrażam sobie, że stawki są tym większe, im wyżej ktoś zajdzie. Ciebie z pewnością nienawidzą tak samo wszystkie inne gwiazdki show-biznesu. I w tym jest właśnie problem: jeśli jaśniejesz najmocniej, jesteś najbardziej widziany i otwarty na ciosy. W teatrze to wszystko dzieje się na mniejszą skalę… ale chyba właśnie dlatego dawka trucizny jest wtedy podwojona. Trzeba sobie jakoś odbić rzeczywistość, prawda?
- A pan to widzę artysta jakiś – odezwał się wesoło kierowca Józek. – Sam kiedyś pisałem wiersze, jak młody byłem…
- Pisałeś? – Adrian wytrzeszczył na niego oczy.
- A i owszem, pisało się coś – przyznał się Józek skromnie. – Dla dziewczyny, wie pan. Co miała takie ładne oczy. Szare i jasne, miała te swoje ślepia. Człowiek wpadał jak do stawu. No to pisywałem jej jakieś gryzmoły, ale wie pan, jak się nie ma ładnej gęby, to i Mickiewicz nie zaradzi. Pojechała z jakimś bankierem za granicę i tyle ją widziałem. Stare dzieje, ale powspominać można. Śliczne miała te oczy, niech ją piekło…
Józek zaczął nucić coś pod nosem, a jego dwaj pasażerowie uśmiechnęli się do siebie ukradkiem. Łukasz sprawiał wrażenie, jakby miał ochotę zapytać kierowcę o więcej, ale po chwili dał spokój i pozwolił starszemu mężczyźnie odpłynąć w radosną krainę młodości. Zamiast tego opadł na siedzenie i przycisnął rękę do czoła. Adrian zadowolił się obserwowaniem miasta za oknem, ale jako, że owo miasto składało się w chwili obecnej z rozmazanej smugi na mokrej szybie, chłopak szybko zaczął się wiercić.
Nigdy nie radził sobie z nudą, podobnie, jak z ciszą. Dlatego po chwili milczenia spytał:
- Jak to właściwie jest być dublerem?
Pożałował swoich słów w tej samej chwili, kiedy je wypowiedział. Z pewnością nie było to pytanie, które miało szansę w plebiscycie na Najbardziej Taktowne. Malec odwrócił się powoli na siedzeniu i posłał mu spojrzenie bez wyrazu, które utonęło w mroku za oknem.
- Beznadziejnie – odparł w końcu artysta z szerokim uśmiechem, po czym powrócił do obserwowania świata malowanego nocnym deszczem.
Zaczerwieniony i płonący zakłopotaniem, Piołun nie odezwał się aż do końca drogi.
Citroen zatrzymał się tuż przed drzwiami niewielkiej – jak na standardy gwiazd – willi jednorodzinnej na przedmieściach miasta. Adrian nie mógł nie zauważyć, że oczy Malca machinalnie rozszerzyły się na widok jego domu, i skrycie poczuł się mile połechtany. Artyści wysiedli prosto w deszcz; Józek pomógł swojemu pracodawcy podprowadzić aktora pod dach nad drzwiami frontowymi. Adrian zaczął szperać w swojej kurtce w poszukiwaniu kluczy, ale w trakcie zerkał co jakiś czas na swego gościa, który – zapominając o dobrych manierach – rozglądał się z nieukrywaną ciekawością dookoła.
Adrian pierwszy skłonny był przyznać, że było co oglądać. Jego dom mieścił się w odludnym skrawku lasu, z dala od zgiełku miasta ale na tyle blisko, by dojazd nie zajmował mu zbyt dużo czasu. Jego usytuowanie ukrywało go przed wścibskimi oczami świata, a las chronił przed niepożądanymi gośćmi czy tymi z jego fanów, którzy mieli w zwyczaju kręcić się przy domach swoich wielbicieli w nadziei na autograf. Co więcej, drzewa naokoło czyniły okolicę nadzwyczaj malowniczą i spokojną, co dawało złudzenie odosobnienia. Jeśli było się Adrianem Piołunem, było to bardzo ważne.
Natomiast jeśli przenieść uwagę na samą willę, tu dopiero zaczynało się doceniać kunszt architekta, który potrafił sprawić, aby porównywalnie ogromna powierzchnia wydawała się w gruncie rzeczy skupiona i przyjazna. Dom Adriana sprawiał wrażenie dużego, ale nie przesadnie; eleganckiego, ale bez krzyczącego w ścianach przepychu; bogatego, ale bez nadmiaru snobizmu; wreszcie nowoczesnego, ale otwartego i bez żadnej ekstrawagancji. Ściany były białe a okna wysokie, co dawało dużo światła; tuż przy wejściu znajdowały się dwie grube kolumny, podtrzymujące niewielki ceglany daszek.
- Gotowe – mruknął Adrian, pchając drzwi do wewnątrz. – Zapraszam do siebie. Chwileczkę, pomogę ci… Uwaga, stopień.
Łukasz Malec dał się chwycić pod ramię i przeprowadzić przez próg, a potem przystanął, kiedy jego gospodarz zajął się zapalaniem świateł. Dopiero wtedy można było w pełni docenić rezydencję Piołuna.
Przedpokój powinno się właściwie nazwać holem; na jego środku pysznił się pod sufitem elegancki żyrandol, który oświetlał przestronne, acz przytulne wnętrze. Składało się ono ze ścian pokrytych lustrami i obramowanymi plakatami z koncertów, a także dużymi płytami winylowymi. Gdzieniegdzie wisiały trofea złotych i platynowych albumów. Kolorów ogólnie białemu pomieszczeniu dodawały doniczki z zielonymi roślinami i obrazy, dla których jakoś znalazło się miejsce, a także krwistoczerwony, puszysty dywan rozłożony na całej szerokości przedpokoju. Hol kończył się schodami tuż naprzeciwko drzwi, które również pokryte były dywanem. Po dwóch stronach drzwi znajdowały się rzeźbione, marmurowe portale: jeden do kuchni, drugi do salonu. Całości dopełniały popiersia, które ktoś poustawiał w równoległym porządku, po jednym przy każdym lustrze; po dłuższej egzaminacji okazywały się posągami nie ważnych postaci historii czy sztuki, lecz popularnymi muzykami. Znalazło się tam nawet miejsce dla Jima Morrissona.
Łukasz oglądał to wszystko w milczeniu.
- Ładny dom – wykrztusił w końcu, podpierając się o rzeźbiony w anioły, złoty stojak na parasole.
Adrian wyszczerzył do niego zęby.
- Nic specjalnego – powiedział skromnie. – Powinieneś zobaczyć chałupę Michała Wiśniewskiego, ten to ma wypas… Chodź tędy, do salonu, i rozgość się, a ja zaraz dzwonię po lekarza.
Artysta posłusznie i nieco nieśmiało pokuśtykał do najbliższej kanapy, a Adrian skoczył do telefonu.
Doktor Adamowski zjawił się w przeciągu dziesięciu minut.
Adrian czekał cierpliwie w kuchni, nalawszy sobie trochę Żywca, aż lekarz skończy swoje zabiegi. Przez szparę w drzwiach widział jedynie część profilu Malca i ręce doktora tańczące wokół jego czoła; pan Adamowski nalegał, aby jego pracodawca, delikatnie mówiąc, zajął się czymś innym w trakcie badania pacjenta. Piosenkarz potrafił czytać język ciała i wiedział, kiedy jego lekarz mówi mu „Spadaj i nie przeszkadzaj,” dlatego starał się trzymać z dala od salonu, co właściwie nie było trudne; jedyne, czego nie lubił bardziej od widoku krwi w ciele był widok krwi poza ciałem. Poza tym, Malec nie krzyczał, co należało uznać za dobry znak. Gdyby jeszcze okazało się, że nie krzyczał, będąc w pełni przytomnym, Piołun byłby całkiem usatysfakcjonowany.
I w ten sposób minęła kolejna godzina.
W końcu z salonu wynurzyła się powoli głowa doktora Adamskiego, a po chwili dołączyła do niej reszta doktora Adamskiego, równie imponująca. Adrian gestem i uśmiechem zaprosił go do stołu w kuchni.
- Będzie żył – stwierdził lekarz spokojnie. – Trochę go te zbiry poturbowały, ale na szczęście byli na tyle amatorscy, że nie połamali mu żadnych kości ani innych znaczących organów. Ta rana na głowie była dość brzydka, ale zająłem się nią, nie ma strachu. Poleży sobie chłopak jeden dzień spokojnie i będzie chodził jak w zegarku.
- Nie wiem, czy może sobie na to pozwolić – mruknął Adrian, popijając swoje piwo. – Gra w teatrze, wie pan.
- To niech znajdą jakieś zastępstwo.
- On jest zastępstwem.
- Och – lekarz opadł na stołek. – Cóż, niech po prostu na siebie uważa i się nie przeforsowuje, tylko o to proszę.
- Co on teraz robi?
- Siedzi na kanapie i się rozgląda. Prawdopodobnie bawi się bandażem. Przenocujesz go?
- Raczej nie chciałby tego – westchnął Adrian. – Dziękuję, panie Adamowski.
- Kto to właściwie jest? – zainteresował się lekarz, nalewając sobie piwa. – Znajomy?
Adrian machnął ręką.
- Poznałem go wcześniej tylko raz. Ale wie pan, szkoda mi się zrobiło faceta. Poturbowany i jeszcze mu kasę zwinęli. No i połamali okulary.
- Okulary są drogie – stwierdził doktor Adamowski ze współczuciem fachowca. – No, panie Piołun, ja już się będę zbierał. Nic tu po mnie, a żona czeka. Proszę się zająć nieszczęśnikiem, a wszystko będzie dobrze. Miał szczęście, że pana spotkał.
Lekarz ruszył do wyjścia, a Adrian go odprowadził. Kiedy żegnał pana Adamowskiego, nie mógł odpędzić od siebie myśli, że w jakimś stopniu to on był tym, który miał szczęście.
Tak, jak przewidział doktor, Malec siedział na sofie i rozglądał się dookoła z zafascynowaną miną, jednocześnie jeżdżąc palcem po bandażu. Uśmiechnął się z zakłopotaniem na widok Piołuna, który wniósł ze sobą dwie szklanki i butelkę czegoś mocniejszego – ku pokrzepieniu serc. Piosenkarz zauważył z zadowoleniem, że jego gość już zaczynał wyglądać lepiej.
Kiedy nalewał do obydwu szklanek, Adrian zastanowił się, czy kiedykolwiek zobaczy twarz Malca w stanie pierwotnym, nie zniekształconą żadnym makijażem ani siniakami. Mając na uwadze okoliczności, zdawało się to mało prawdopodobne.
- Dzięki – mruknął Łukasz, mocząc usta w szklance z wódką. – Dobry ten twój doktor.
- Macie takich w Olsztynie? – spytał Adrian wesoło, nie kryjąc lokalno-patriotycznej dumy.
- Nie wiem. Nigdy nie potrzebowałem ich usług… w podobnych okolicznościach.
- No tak.
Adrian w myślach przeprowadził inspekcję tematów, które mógłby poruszyć bez urażania kogokolwiek i odkrył, że nawet pogoda nie była tak bezpieczna, jak by się wydawało. Ludzie mogli zacząć naprawdę ostre kłótnie, dyskutując o pogodzie.
Łukasz wpatrywał się nieruchomo w swoją szklankę.
Adrian wpatrywał się nieruchomo w Łukasza.
Problem w tym, że Malec był… z teatru. W dodatku z musicali, a to był ich najgorszy rodzaj, według raczej wąskiego postrzegania Piołuna. Chociaż był uprzejmy, a nawet zakłopotany, Adrian podejrzewał, że jego gość właśnie w tej chwili myślał z goryczą, że oto trafił do siedziby największego producenta kiczu i nie wie, jak się z tego wyplątać. Piołun miał już kiedyś szansę, żeby poznać teatralne środowisko i to jedno doświadczenie wystarczyło mu zdecydowanie na całe życie. Poza tym, o musicalach wiedział w przybliżeniu tyle, ile słoń o sztuce latania.
O czym zatem można by było rozmawiać? Adrian poszukał w miarę bezpiecznego zdania.
- Pada.
Łukasz zerknął za okno i skinął głową. Uniósł szklankę do ust i wypróżnił ją jednym łykiem.
- Owszem – zgodził się i na tym się skończyło.
Gdzieś w oddali tykał zegar. Wbrew pozorom, każde jego uderzenie czyniło ciszę tym głośniejszą. Adrianowi zdawało się, że każde tyknięcie zabiera mu jedną sekundę życia, której już nigdy nie odzyska.
Wpatrzył się bezsilnie w profil swojego gościa…
… i w głowie pojawił mu się rym.
Tak po prostu. Bez żadnego wymyślania. Tak jakby jedna molekuła natchnienia nagle zdecydowała się wskoczyć do jego mózgu i tam zostać. Adrian zobaczył tą scenę w całkowicie innym scenariuszu: on i pewna osoba przed kominkiem, profil której widział właśnie tak, jak profil Łukasza teraz… i oczy, tak samo piwne i jakby zamglone… oświetlone tańczącym płomieniem… i szklanka… tak, wódki… I słowa. Tak. Słowa. To były dobre słowa. Takie, które same wskakują na język, takie, które były najnaturalniejszymi słowami na świecie. W dodatku same ułożyły się w melodię.
On, pewna osoba i deszcz za oknem…
Wyciągnął rękę…
Łukasz spojrzał na niego ze zdziwieniem w oczach.
- Przepraszam – Adrian upuścił rękę tak gwałtownie, że niechcący walnął nią w stół i poczerwieniał niczym homar zostawiony na słońcu. – Ja… zamyśliłem się.
- No tak – uśmiechnął się Malec dyskretnie. – Wiesz, może ja już będę się zbierał…
- Nie chcesz jeszcze się napić? – spytał nagle Adrian.
Z dziwnych powodów poczuł, że gdyby Malec w tej chwili sobie poszedł, natchnienie odleciałoby razem z nim. Nie mógł na to pozwolić.
- Wiesz, właściwie to…
- To ja skoczę po puszki! – wykrzyknął Adrian desperacko i rzucił się do kuchni.
Przy blacie chwycił ołówek i notes i zaczął chaotycznie zapisywać wszystkie te obrazy i słowa, które właśnie bombardowały mu umysł, ale zdawało się, że kiedy próbował nadać im kształt, zaczynały się rozmywać. Musiał znaleźć się bliżej Malca – tak, to jedyny sposób. Adrian zdał sobie z tego sprawę jak człowiek, który po latach zamknięcia odkrywa, że zamek do drzwi przez cały ten czas był otwarty i wystarczyło tylko pchnąć.
Bliżej Łukasza – za wszelką cenę.
Wypili po puszce. A potem wypili jeszcze trochę. Zadziwiające, jak się człowiekowi wtedy rozwiązuje język…
Zaczęli rozmawiać, choć o czym, Adrian nie mógł sobie potem przypomnieć. Pamiętał za to, że po chwili znał większość chórzystów i tancerzy Kroków z imienia i nazwiska i został dopuszczony do najlepiej strzeżonych tajemnic zespołu natury „Kto, z kim i gdzie”. To, że pozapominał je wszystkie chwile później, to już mało istotny fakt. Sam natomiast zaczął opowiadać wylewnie o swoim dzieciństwie; o problemach sławy; o natręctwie dziennikarzy; o swoich miłostkach. Malec słuchał, potakiwał, oferował własne historie w zamian i wypijał jeszcze trochę, dla okazania solidarności. Nie wiedzieć kiedy, Adrian znalazł się tuż przy nim na kanapie – później tłumaczył, że to dlatego, aby dolewać było łatwiej.
- I wiesssz, co w tym wszystkim jesst, kurfa, najgorssze? – spytał filozoficznie, opróżniając kolejną szklankę płynu, którego nie chciało mu się już identyfikować; uznał, że skoro w obecnym stanie umysłu udało mu się pomyśleć tak trudne słowo, jak „identyfikować,” mógł sobie pogratulować.
- No co? – zaciekawił się Malec; jego oczy błyszczały dziwnie, a ręka napotykała niejakie trudności z koordynacją oraz zlokalizowaniem pozycji ust i szklanki.
- To jest naj-najgoreszesze, sze nic nie moszna ssrobić! Świat sobie jest i tylko to przesina… przezanasze… przeznaczenienie… ten los jest, i tyle. Moszna tylko sobie śpiewać.
- Można śpiewać – zgodził się Łukasz. – I tańczyć też można.
- Jak ktoś chse – przyznał swoją zgodę Adrian. – Taniec jest dopuszczaczalny.
Zadowoleni z osiągniętego konsensusu, obaj młodzieńcy uczcili go kolejnym łykiem. Kiedy w milczeniu delektowali się napitkiem, którego nazwa wyleciała im z głowy, Adrian czuł się niczym malarz, przed którym usiadła właśnie potencjalna Mona Liza. W głowie tłoczyły mu się zniecierpliwione obrazy, strzępy słów i echa melodii, które wołały, starając się przekrzyczeć szum alkoholu, i przepychały się ze sobą nawzajem, walcząc o pierwszeństwo. Piołun był wniebowzięty. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem fruwał tak wysoko na skrzydłach sztuki – ani kiedy owa sztuka wydawała mu się tak osiągalna. Wydawało się wręcz, że wystarczy wziąć rękę mężczyzny przed nim, aby wzbić się na sam panteon natchnienia.
Zatem, niewiele myśląc, Adrian wziął.
Łukasz Malec zdawał się tym niespecjalnie przejmować, a Adrian, zachwycony rezultatem, chwycił rękę gościa nieco pewniej – a przynajmniej na tyle pewnie, na ile pozwalało mu krążące w żyłach piwo. Osiągnął właśnie ten stan pijaństwa, który określa się jako „towarzyski,” i czuł się doskonale. Świat prezentował się przed nim jako wesoła, zapraszająca chmurka z uśmiechem na twarzy, a przyszłość malowała się w różowych obrazkach pełnych słoneczek i z wrzuconym gdzieniegdzie kwiatkiem. W dodatku z ręki chłopaka przed nim biło przyjemne ciepło, a ciepło było czymś dla Adriana nie do pogardzenia.
Wydało mu się dobrym pomysłem, żeby podkraść trochę więcej tego ciepła. Adrian zawsze podążał za tym, co w danej chwili wydało mu się dobrym pomysłem, dlatego oparł się o nie protestującego Malca i przycisnął jego rękę do twarzy.
Nie przewidział, że Łukasz – równie spragniony ciepła i towarzystwa, jak i on – sam tą rękę przesunie po jego skórze.
I tak, podobnie, jak bomba atomowa uruchamiana jest dzięki błyskawicznej reakcji miliardów małych molekuł, jedna czynność pociągnęła następne, rozpoczynając reakcję łańcuchową budzonych powoli przez alkohol hormonów.
Adrian nie pomyślał o swoim statucie. Nie pomyślał o konsekwencjach. Nie pomyślał nawet o tym, że zbliżanie się w ten sposób do innego przedstawiciela tej samej płci raczej nie byłoby mile odebrane przez lwią część jego publiczności. Tak naprawdę to w ogóle nie myślał, a to głównie dlatego, że jego mózg – a przynajmniej ta jego część, która nie pływała w radosnych odmętach alkoholowego nieba – zajęta była analizowaniem, jak przyjemnie ciało Łukasza ociera się o jego własne i jak ciekawie wygląda twarz jego gościa, kiedy obróci się pod tym kątem. Kiedy ich usta znalazły do siebie drogę – całkiem spontanicznie i naturalnie, jak gdyby były przyciągnięte niewidzialnym magnesem – wszystkie sensacje Adriana skurczyły się do słów „ciepło,” „przyjemnie” i, całkiem prawdopodobnie, „jeszcze.”
Adrian Piołun zawsze dostawał to, czego chciał. A w tej chwili chciał więcej Łukasza.
Nie potrafiłby określić, w jaki sposób znaleźli się na dywanie przed kominkiem, ani gdzie znajdowały się jego ręce, zanim pofrunęły radośnie pod koszulę Malca. Zdołał jakoś oderwać się od ust swojego gościa, by zamiast tego spróbować swoich sił na jego szyi. Spodobał mu się dźwięk, jaki wydał z siebie Łukasz na te operacje, zatem je powtórzył. Nie przeszkadzał mu nawet bandaż na czole gościa. W tej chwili nie przeszkadzałaby mu cała armia hitlerowska, gdyby z sobie tylko znanych powodów postanowiła zorganizować przemarsz przez jego mieszkanie. Znajdował się właśnie w swoim własnym, prywatnym niebie i był zdeterminowany, by dotrzeć na sam jego szczyt.
Jego ręce, które uzyskały swoje własne, niezależne życie, właśnie kończyły ściągać Łukaszowi koszulę…
I nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby Łukasz nie krzyknął.
Nie był to ten rodzaj krzyku, który wyobrażał już sobie Adrian; krzyk w jego głowie pełen był tego dziwnego, wibrującego czegoś, co bardziej doświadczeni ludzie nazywali rozkoszą. Natomiast krzyk, który nagle i całkiem niespodziewanie wydobył się z potężnego gardła aktora, pełny był raczej czegoś innego, co większa część ludzkości nazywała bólem.
Ten krzyk wystarczył, aby w pełni otrzeźwić przynajmniej jednego z nich.
Łukasz Malec gwałtownie otworzył oczy, spojrzał z przerażeniem na Adriana i na jego ręce, które znieruchomiały w całkiem oczywistym geście, i zastygł z lodowatym milczeniem. Nie trzeba tu było niczego wyjaśniać; prawdopodobnie smak czyichś ust na jego własnych dostarczył aktorowi wystarczających materiałów na wnioski. Czyjeś ciało przygniatające jego własne także zdawało się pewną wskazówką. Gdyby Adrian nie był jeszcze całkowicie zamroczony mieszaniną alkoholu, natchnienia i pożądania, zobaczyłby, że oczy jego gościa gwałtownie pociemniały, zapewne pokryte mgłą niedawnych, szokujących wspomnień.
- No co? – mruknął Adrian pożądliwie, prosto w szyję Malca. – Jakiś siniak cię zabolał?
Żeby okazać więcej czułości i zrozumienia, Adrian pocałował go głośno w usta. Tylko głębokiemu szokowi i zaskoczeniu zawdzięczał to, że Łukasz w odpowiedzi nie uderzył go w twarz.
Artysta Kroków wykonał gwałtowny ruch w kierunku wolności, co zaowocowało strąceniem z siebie płonącego pożądaniem piosenkarza. Łukasz wyprostował się i spojrzał na Adriana ze zgrozą w błyszczących ogniem oczach.
- Nie – szepnął, a jego głos zabrzmiał soplami lodu. – Nie, nie, nie…
Adrian uznał, że czas przejść w tryb Zdziwionego.
- Coś nie tak? – spytał ochrypłym głosem, starając się skupić na jednym z Łukaszów Malców, którzy właśnie dwoili mu się przed oczami. Jego głowa nagle wydawała się zrobiona z żelaza.
Łukasz rzucił mu rozszerzone, desperackie spojrzenie.
- Wszystko jest nie tak! – niemalże wrzasnął.
Adrian zanotował w pamięci, że krzyk Łukasza ma bardzo przyjemną barwę.
- Ale dlaczego? – spytał w międzyczasie, próbując wstać.
Udało mu się już po trzeciej próbie, co należało policzyć jako niemały sukces.
- Dlaczego? – szepnął Łukasz (a szeptał, jak zauważył zachwycony Adrian, barytonem) – Dlatego, że to… - aktor wskazał ręką bliżej nieokreślone powietrze między nimi – jest złe! Niewłaściwe! A ty jesteś pijany.
- Wcale nie – zaprotestował Adrian, podchodząc bliżej. – Nie powiedziałbyś mi w twarz, że jestem pijany, gdybym był trzeźwy.
Dla poparcia swoich słów, położył uspokajająco dłoń na ramieniu Łukasza. Zbliżył swoje usta do łukaszowych, które miały taki kuszący zapach, i przez moment wydawało mu się, że Malec ulegnie. Jednak po chwili pełnej agonii wyczekiwania artysta odstąpił parę kroków. Kiedy się odezwał, jego głos drżał.
- Dziękuję za wszystko – wyszeptał w lodowatą nagle ciszę salonu. – Muszę już iść.
- Józek cię odwiezie – oświadczył niepewnie Adrian w krótkim przebłysku przytomności.
- Dziękuję – powtórzył Łukasz cicho, powoli kuśtykając do wyjścia, tyłem do drzwi. W jego oczach skrzyło się tysiąc różnych emocji, co Adrian, w pijackim odurzeniu, uznał za szalenie atrakcyjne.
- Zadzwoń do mnie! – zawołał piosenkarz do zamykających się drzwi.
Drzwi odpowiedziały mu ciszą.
Adrian patrzył na nie przez chwilę w pełnym zdumienia milczeniu. Po chwili uśmiechnął się idiotycznie, wspominając ciepło innego ciała tuż przy nim. A potem nie pomyślał już nic, a to głównie dlatego, że walnął głową w dywan.

* * *

Umysł Łukasza Malca, kiedy ten pędził do domu w pożyczonym Citroenie Piołuna, można by porównać do zaplątanego kłębka wełny, w którym na dodatek zagubił się szczur i właśnie gwałtownie próbował się wyszarpnąć. Każda myśl ciągnęła w inną stronę, próbując wywrócić pozostałe, a inne wbiegały im pod nogi. Ponad całym tym bałaganem głos rozsądku próbował przemówić swojemu właścicielowi do słuchu, stukając mu we wnętrze głowy młotem pneumatycznym.
Było mu gorąco. Głowa bolała go tak, jakby usiadł tam jakiś chochlik i walił go kijem baseballowym z tępą systematycznością. Zdawało się, że za chwilę alkohol zacznie wylewać mu się dziurkami nosa. Ale najgorsze ze wszystkiego, tak absolutnie najgorsze, były te wspomnienia, które najwyraźniej uparły się, aby pokazywać mu w kółko jedną i tylko jedną scenę: usta Adriana ruszające się na jego własnych.
Łukaszowi udało się przeżyć dwadzieścia względnie spokojnych lat bez doświadczeń podobnej natury i był z tego powodu całkiem szczęśliwy. Jednak, jak widać, owe wydarzenia miały tendencję przysiadać w kącie i czekać cierpliwie, żeby przyłapać człowieka, kiedy ten najmniej się tego spodziewa…
Poza tym, obrażenia od kija ciągle go bolały. Ogólnie rzecz biorąc, nie był to wieczór, który zaliczyłby do udanych.
Nie powinien był na to pozwolić. Teraz to wiedział. Nic z tego w ogóle nie powinno się wydarzyć. Nie powinien dać się złapać tamtym zbirom, nie powinien się zgadzać na propozycję Adriana, nie powinien zostawać, żeby się napić, a już na pewno nie powinien upijać się na tyle, żeby… żeby…
Łukasz jęknął bezgłośnie w mrok szepczącego samochodu.
Może gdyby zaczął wmawiać sobie z odpowiednim uporem i przekonaniem, że to był tylko zły sen, obudziłby się w swoim własnym, trzeszczącym łóżku w ciasnym mieszkaniu babci…
Nie podziałało. Oczywiście, że nie. Świat nie działał w ten sposób. A już na pewno nie jego świat i z tym trzeba się było pogodzić. Kiedy obudzi się rankiem, wydarzenia z dzisiejszej nocy nie będą mniej prawdziwe, niż były w tej chwili, więc można było równie dobrze stawić im czoła już teraz. Może lepiej uporać się z bólem, póki jeszcze był świeży.
Problem w tym, że nikt mu nie powiedział, jak.
Oczywiście, najłatwiej zwalić wszystko na alkohol i to właśnie było to, co się liczyło. Prawda? To tylko i wyłącznie wina alkoholu, nic więcej. Pomogło, naturalnie, że Adrian był typowym przykładem męskiej urody rodem z okładek kobiecych magazynów, ale Łukasz nigdy nie odkrył w sobie tendencji homoseksualnych i nie zamierzał odkrywać. No dobrze, może uwielbienie do musicali nie zaliczało się całkowicie do kwalifikacji macho, ale nic jeszcze nie oznaczało. Podobnie, jak gra w teatrze. Było całkiem mnóstwo aktorów musicalowych, którzy nie byli gejami. Prawda? Zatem tylko alkohol i absolutnie nic więcej.
I tego postanowił się trzymać.
Kiedy następnego ranka, z bolącą głową i zamroczonym wzrokiem, Łukasz odbierał pocztę, znalazł w swojej skrzynce kopertę z pięcioma banknotami po sto złotych i małą, skromną notką, na której było skreślone nieporządnym pismem:

Na nowe okulary.

Całkowicie wbrew sobie i zdrowemu rozsądkowi, Łukasz uśmiechnął się do siebie.

* * *
 
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderatorka
Moderatorka


Dołączył: 05 Lip 2006
Posty: 546
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Z zaplecza teatru :)

 PostWysłany: Pon 0:47, 01 Gru 2008    Temat postu: Back to top

A tak sobie pomyślałam, że wkleję fragmencik. Co się będę Wink

* * *

Minęło parę tygodni. Łagodny, elegancki wrzesień ustąpił miejsca dojrzalszemu październikowi, który uznał za punkt honoru upiększyć Warszawę, dodając jej drzewom nieco koloru. Nie dużo; główne malowanie to praca przede wszystkim dla artysty listopada, ale październik przygotował grunt niczym wierny, zdolny uczeń. Co więcej, słońce wychodziło zza chmur częściej, niż zwykle o tej porze roku, a jeśli już spadł deszcz, to służył raczej oczyszczeniu niż irytacji mieszkańców Mazowsza. Jeśli ktoś przystanął na ulicy, chętny posłuchać, o czym się akurat mówi, usłyszałby zapewne wiele rozmów starszych ludzi którzy prorokowali, z typową dla siebie nieomylnością w głosie, że ta jesień zapowiada się na „bardzo przyzwoitą.”
Było zatem bardzo niefortunne to, że w Teatrze Muzycznym Kroki mało kto zwracał uwagę na piękną pogodę. A to dlatego, że właśnie zbliżał się Przełom.
Zaczęło się, jak to zwykle bywa, od Plotki. Któryś z chórzystów opowiedział, jak to podsłuchał pewnego wieczoru, jak brat kolegi kuzyna dyrektora muzycznego stwierdził, że „prace nad nowym projektem są dość zaawansowane.” Plotka, zwłaszcza w środowisku artystycznym, które i tak zazwyczaj balansuje na cienkiej nitce tuż nad przepaścią szaleństwa, rozprzestrzeniła się niczym pożar w składzie papieru. Oczywiście, nie byłaby to Plotka gdyby każdy z opowiadających nie dodał czegoś od siebie, tak więc wkrótce cały zespół mruczał między sobą o całkowicie nowym, świeżym musicalu, specjalnie dla ich teatru, który miałby dorównać skalą słynnemu Metru. Co więcej, niektórzy powoływali się na swoje znajomości z sąsiadem brata stryja kogoś z administracji i przysięgali, że musical jest już praktycznie napisany, tylko dyrektor niczego jeszcze nie ogłaszał, żeby nie wywołać paniki. Co śmielsi zarzekali się, że znają już obsadę, tylko obiecali nikomu nie mówić. Jednak wszyscy zgadzali się co do jednego: ich następną premierą z pewnością nie będzie Evita.
Jak powszechnie wiadomo, Plotka ma to do siebie, że jej obiekt dowiaduje się o niej ostatni. Kiedy więc dyrektor Węglik dowiedział się o podnieceniu w swoim zespole artystycznym, uznał za konieczne, jak sam to nazywał, Interweniować. Duże „I” było tu elementem kluczowym.
Właśnie przygotowywał się do jednej ze swoich Interwencji, kiedy Łukasz Malec dotarł do teatru na sobotni spektakl popołudniowy.
- Odwołali dzisiaj JCS – syknęła Kasia, która, jako tancerka, zazwyczaj wiedziała wszystko o wszystkich.
Łukasz spojrzał na nią, zbity z pantałyku. Złapała go w przejściu dla aktorów, kiedy zmierzał do swojej garderoby, i właśnie ciągnęła go do audytorium. Jak dostrzegł Łukasz przez swoje nowe okulary, zebrał się tam już spory tłum.
- Wieczorny spektakl też? – spytał Łukasz półgębkiem, przeciskając się przez stłoczonych w wejściu na widownię tancerzy.
- Prawdopodobnie. Nie sprzedali biletów, a dyrektor zbiera wszystkich przy scenie. Chce coś ogłosić.
Kasia uśmiechnęła się konspiracyjnie i puściła koledze oczko. Łukasz poczuł, że stado motyli zmaterializowało się nagle w jego brzuchu i urządziło sobie skoki na skakance. Zostawiony sam sobie, chłopak dołączył do reszty aktorów rozrzuconych w fotelach przy scenie i zajął miejsce obok Natalii Wachowskiej. Aktorka spojrzała na niego niechętnie, prawdopodobnie spodziewając się kogoś lepszego do konwersacji, ale jako, że podniecenie ledwo pozwalało jej siedzieć, uznała, że w tej sytuacji Malec musi wystarczyć.
- Daję głowę, że to ten nowy musical – oświadczyła. – Słyszałam, że ma to być sceniczna wersja Pana Tadeusza.
- Tak pani słyszała? – zdziwił się Łukasz. – Dość lubię Mickiewicza.
- Pan Tadeusz jako musical, głowę daję. Zobaczysz, chłopcze. Powiedziała mi o tym pani Sucharska, wiesz, ta, co sprząta wieczorami. Ani chybi pan Węglik za chwilę nam o tym powie.
- A skąd pani Sucharska by o tym wiedziała? – spytał Łukasz sceptycznie, co zyskało mu Spojrzenie pani Wachowskiej: to spojrzenie doraźnie mówiło, że zdaniem artystki Łukasz właśnie spadł z jakiejś bardzo odległej planety.
- Człowiek słyszy różne rzeczy, kiedy sprząta – stwierdziła w końcu aktorka. – Powinieneś to wiedzieć… Łukasz, tak? Jeszcze dużo rzeczy musisz się nauczyć o życiu w teatrze.
Swoim tonem głosu artystka wyraźnie dała znać, że jedną z rzeczy, której musiał nauczyć się Łukasz, było słuchanie tego, co mówią sprzątaczki. Łukasz nie zamierzał się kłócić.
Na szczęście nie miał okazji; w tej samej chwili na scenę wkroczył dyrektor Kroków, a tuż za nim dreptał powszechny postrach całej ekipy teatru, dyrygent i dyrektor muzyczny Janusz Kulig. Na widowni natychmiast zapadła cisza, jak gdyby jakiś gigant za jednym zamachem zdeptał cały zespół. Wszyscy wpatrywali się wyczekująco w niewielką postać pana Węglika, który właśnie chrząkał nerwowo w mikrofon.
Łukaszowi zdawało się, że jeszcze chwila, a jego mózg wypłynie mu uszami.
- Czy są tu wszyscy? Czy ktoś nie dostał mojego wezwania? – zagrzmiał dyrektor, a mikrofon poniósł jego chrypliwy głos po całym, ogromnym pomieszczeniu. – Nikt? To dobrze, bo nie mam zamiaru tego powtarzać. Ci, którzy postanowili się nie zjawić, będą musieli jakoś sami się dowiedzieć. Dobrze.
Instynktownie, Malec poprawił okulary i nie po raz pierwszy poczuł to dziwne uczucie, jakby dotykał kogoś zupełnie obcego. Chłopak stłamsił tę myśl, kiedy tylko pojawiła się w jego głowie; to do niczego nie prowadziło. Spróbował skupić się na teraźniejszości i na dyrektorze teatru, który właśnie, w błogiej nieświadomości, decydował o jego przyszłości.
- Wiem, że większość z was doszły słuchy, że ja i obecny tu pan Kulig przygotowujemy nowy musical specjalnie na deski tego teatru – grzmiał.
Cały zespół wstrzymał oddech. Gdyby przypadkiem wleciała tam jakaś mucha, usmażyłaby się natychmiast żarem samego, zbiorowego oczekiwania. Zdawało się wręcz, że cały świat zatrzymał się na chwilę i balansował na ustach dyrektora.
A potem spadł. I wszystko spadło razem z nim – choć powoli.
- Chcę wam teraz ogłosić, moi drodzy, że to prawda – zagrzmiał pan Węglik.
Świat wypuścił oddech.
- Nie chciałem tego ogłaszać na wypadek, gdyby nasz projekt okazał się fiaskiem, ale mogę wam w tej chwili powiedzieć, że musical jest prawie ukończony. Trwają teraz prace kosmetyczne, a pan Kulig wraz z panią Anną Sadowicz dokonują ostatnich poprawek w libretcie i w muzyce. Co więcej, rozmawialiśmy z paroma przedstawicielami firm i jestem całkiem spokojny, jeśli chodzi o zdobycie patronatu. Tak, eee… Bartek? O co chodzi?
Bartek Lewandowski, do niedawna teatralny Jezus, opuścił rękę.
- Anna Sadowicz? – spytał. – Czy to nie ta pisarka, co się ostatnio wybiła?
- Autorka Tysiąca i jednego snu, owszem – potwierdził spokojnie pan Węglik. – Jak być może wiecie, ta powieść utrzymała się na liście bestsellerów przez ostatnie parę miesięcy. Mam przyjemność oznajmić, że pani Sadowicz zgodziła się przetworzyć ją na scenę, i to właśnie na niej będzie oparty nasz musical.
Ta rewelacja wywołała małe tornado złożone z szumu setek szepczących ust uruchomionych w tym samym czasie. Mormorando powoli rosło i zdawało się, że jeśli nie zostanie powstrzymane, za chwilę przebije dach teatru i wzniesie się tak wysoko, jak tylko sięgała stratosfera. Łukasz pomyślał z lekką głową, że tylko on nie zaczął gorączkowo wymieniać uwag z sąsiadką – a to głównie dlatego, że jego język nagle stał się suchszy od Sahary w gorące południe.
Słyszał o tej książce. Czytał ją przez wakacje i pamiętał, jak bardzo mu się podobała. Anna Sadowicz zdobyła dzięki niej taki rozgłos, jakiego mógłby pozazdrościć jej sam Sapkowski. Debiutującą pisarkę okrzyknięto nawet polską J.K. Rowling z powodu nastroju powieści, który roztaczał magię bardzo bliską do tej właściwej sadze o Harrym Potterze.
Była to książka o snach. Mniej więcej. Łukasz pamiętał, że był tam młody mężczyzna, który w swoich snach znalazł klucz do miejsca, gdzie mieszkał Władca Snów; dystyngowany, tajemniczy arystokrata. Władca Snów samodzielnie tworzył nocne marzenia, tkając je niczym pajęcze nici i czule wysyłając w świat – potrafił też z zadziwiającą łatwością podróżować od snu do snu i tylko w ten sposób trzymał łączność ze światem. Jego kraina była sztuczna i pusta – była taka odkąd Amelia, narzeczona Władcy Snów, została mu zabrana w dziwnych okolicznościach. Król cierpiał w swoim nierealnym, wyśnionym królestwie aż do czasu, kiedy odkrył, że na Ziemi żyje kobieta zadziwiająco podobna do jego Amelii. Była to Beata, związana z głównym bohaterem, Patrykiem. To właśnie Patryk, podczas jednego ze swoich częstych koszmarów, spotkał Władcę Snów we własnej osobie – ten szukał obrazów Beaty w jego głowie. Kiedy w końcu udało mu się porwać dziewczynę, Patryk wyruszył jej na ratunek poprzez krainę koszmarów i marzeń sennych, gubiąc po drodze rzeczywistość…
To była baśń, ale taka baśń, którą zazwyczaj określa się mianem „mrocznej” lub nawet „gotyckiej.” Sadowicz tak naprawdę powieliła tylko schematy, ale zrobiła to z takim kunsztem, że czytelnik wkraczał w jej świat niemalże dosłownie. Wszystko tam wydawało się fantastyczne, utkane z niewiarygodnie kruchych nici i tak zniewalająco cudowne, że aż smutne. Historia Władcy Snów i jego nieszczęśliwe życie zafascynowały Łukasza do tego stopnia, że przeczytał książkę jeszcze raz, czego dotąd nigdy nie robił.
A teraz jego własny teatr miał to przełożyć na ten język sztuki, który Łukasz kochał nade wszystko…
To był dobry materiał. Tak, teraz Łukasz mógł zobaczyć to wszystko doskonale. Opowiedziana muzyką, śpiewem i tańcem, ta historia mogłaby ożyć tak, jak jeszcze nigdy. Zwłaszcza, że sama autorka pisała libretto, a znana była wcześniej z robienia tłumaczeń poezji i musicali właśnie… To mogło zadziałać. Więcej – to musiało zadziałać. Żeby jeszcze tylko Kulig nie spieprzył muzyki…
Tymczasem Węglik, pozornie nieświadomy poruszenia wśród swoich podopiecznych, ciągnął rewolucyjny wykład.
- Treść samej powieści ulegnie nieznacznym zmianom, oczywiście, aby umożliwić realizację jej na scenie, ale szkielet i esencja pozostaną takie same. Już niedługo zaopatrzę was wszystkich w opisy postaci, streszczenie fabuły i wstępne nuty, abyście mogli przygotować się do przesłuchań. Zamierzam rozpocząć castingi już niedługo. Pamiętajcie tylko, że będzie to casting otwarty, więc możecie się spodziewać konkurencji. Moi kochani – Węglik nagle klasnął w ręce, a w jego oczach można było zobaczyć chciwy błysk prawdziwego biznesmena – to będzie hit. To będzie prawdziwe wydarzenie. Więcej; to będzie sztuka na najwyższym poziomie. I tego właśnie będę po was oczekiwał: najwyższego poziomu. Już czas, żebyśmy przestali się czołgać i wstydzić się naszej rodzimej sceny musicalowej przed tymi z Zachodu. Pokażemy im, że Metro to tylko początek tego, na co stać Polaków. To będzie baśń, która ożyje na scenie. Naprawdę ożyje, sami zobaczycie. Wykorzystamy najnowsze technologie. Przebudujemy scenę tak, żeby robić na niej cuda. Wszystko będzie przypominało sen, moi drodzy, bo wszak o snach jest tu mowa przede wszystkim. Proszę was tylko, żebyście nie zdradzali niczego prasie – chcę, żeby dowiedzieli się o tym we właściwym czasie. Póki co, dalej będziemy wystawiać Jesus Christ Superstar i nasz stały repertuar. Dziękuję wam bardzo.
Pośród oklasków i entuzjastycznych wiwatów, obaj dyrektorzy opuścili scenę. Zamiast nich na deski wbiegł inspicjent który oznajmił tonem, jak gdyby przeżuwał cytrynę w całości, że ten wieczór ekipa ma wolny, żeby świętować. Mógłby równie dobrze odblokować tamę i spuścić powódź na parę wiosek – efekt byłby mniej więcej taki sam. Fala artystów przelała się przez widownię niczym chaotyczny, bardzo głośny i kłótliwy przypływ. Jak przez bardzo grubą i gęstą mgłę, którą można by na dobrą sprawę przekroić toporem, Łukasz poczuł, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu.
- Hej – odezwał się przyjaźnie Bartek Lewandowski. – Idolski przyszedł, zaprasza wszystkich na piwo do tego pubu naprzeciwko. Ciebie też. Co mam mu powiedzieć?
Łukasz obejrzał się z roztargnieniem na Pawła, który, stojąc parę rzędów dalej, machnął mu zachęcająco jedną z kul.
- Wiesz, chyba obecnie nie czuję się specjalnie towarzyski – wyznał Malec, czując dziwną gulę w gardle. – Chyba muszę… potrzebuję… przejść się, tak. Spacer. Bardzo długi spacer.
- Wiem, co czujesz – poklepał bo Bartek ze współczuciem. – Niezłe jaja, nie? Kto by pomyślał, że stary Węglik ma to w sobie? Planuje rzucić rękawicę wszystkim teatrom muzycznym Polski razem wziętym! Nie, żeby było ich tak dużo, ale jednak. Ja cię pieprzę, on chce praktycznie wyzwać na pojedynek tych z Broadway’u. No cóż, życzę mu szczęścia. Będziesz brał udział w castingu?
Łukasz sennie skinął głową. Jego umysł nagle wydał mu się dziwnie lekki.
- Oczywiście, że tak – uśmiechnął się kolega po fachu. – Szczęścia życzę. I lecę, bo już ludzie czekają. Jak będziesz miał ochotę, to wpadnij, już czas najwyższy, żebyś zaczął się z nami trochę integrować!
Lewandowski rzucił mu kolejny uśmiech, jasny i zmienny jak letnia błyskawica, i zniknął w tłumie. Łukasz odczekał chwilę, po czym ubrał na nowo swoją jesienną kurtkę i szalik. Opuścił teatr tylnym wyjściem.
Po czym poszedł na bardzo długi spacer.

* * *

Dyrektor Kroków zamknął za sobą drzwi gabinetu i oparł się o nie z lekkim uśmieszkiem zagubionym na ustach. Uśmiech rozszerzył się na widok Eryka Lewkonia, prezesa największego obecnie banku w kraju. Uśmiechy zazwyczaj rozszerzają się na widok wcielenia pieniędzy.
- Wieści już rozpuszczone, panie Lewkoń – oznajmił Węglik wesoło. – Sprawa jest pewna.
- O ile dostaniecie te pieniądze – odparł prezes sceptycznie, kręcąc się na skórzanym fotelu dyrektora. – Co sprawia, że jest pan tak pewien sukcesu?
- A czytał pan ostatnie artykuły w gazetach? Czytał pan tą książkę? Widział pan próbki muzyki i teksty? To jest materiał na międzynarodowy hit, proszę pana. Teraz potrzebna nam tylko kupa talentów i jeszcze więcej finansów, a kto wie, może to będzie nawet większe niż ten nowy Władca Pierścieni, co to go grają w Londynie. Zwłaszcza, jeśli uda mi się zdobyć Piołuna do roli Patryka.
- Śmiałe słowa – uśmiechnął się Lewkoń. – Wydaje się pan być całkiem spokojny, jeśli chodzi o jego udział w tym wszystkim.
- Rozmawiałem już z jego agentką – przyznał się Węglik. – To rozsądna kobieta, która w dodatku kocha teatr. Namawiała go na jakąś rolę już od dawna, a to jest propozycja, której nawet Adrian Piołun nie będzie mógł odrzucić. Nie teraz, kiedy sprzedaż jego płyt zaczyna spadać. No bo proszę pomyśleć, co byłoby lepszą promocją niż Tysiąc i jeden sen? Oryginalny, polski musical, w dodatku o takim charakterze, zwróci na niego uwagę całkiem od nowa. To da mu też czas, żeby popracować nad nową płytą.
- A co, jeśli okaże się beznadziejny? Bierze pan pod uwagę taką możliwość?
- Nie okaże się beznadziejny, a to dlatego, że partie głównego bohatera są pisane z myślą o jego głosie. Poza tym, Patryk nie będzie rolą szczególnie wymagającą aktorsko; nawet ktoś, kto nie potrafi zagrać drzewa, dałby sobie radę po wystarczająco wielu próbach. A jeśli krytycy będą się czepiać – co z tego? Oni czepiają się wszystkiego, a i tak nikt ich nie słucha. Wystarczy, że chłopak uśmiechnie się i zaśpiewa z przekonaniem, a reszta widowni będzie olśniona. Proszę tylko pomyśleć, jakie będą z tego zyski! Same jego nazwisko przyciągnie do teatru miliony. Puste miejsca przejdą do historii i może wreszcie będę mógł opłacić te wszystkie baletki, których zawsze wydaje się brakować!
Gdyby to było możliwe, dyrektor Węglik płonąłby w tej chwili wewnętrznym blaskiem. Jego oczy zdawały się wręcz krzyczeć: To nie sen! To kupa forsy i tylko czeka, aż ktoś ją weźmie! Wydawało się, że od jego entuzjazmu papiery na biurku powinny stanąć w ogniu.
Nie stanęły. Czasami rzeczywistość nie ma za grosz zmysłu narracyjnego.
Eryk Lewkoń wstał i chrząknął, dając tym samym znać, że rozmowa w chwili obecnej dobiega końca. Jak na mężczyznę o tak mizernej, chudej sylwetce i nieco szczurowatej twarzy, zdawał się promieniować niezwykle silnym autorytetem.
- Zna mnie pan, panie Węglik – oświadczył. – Zawsze jestem otwarty na wspieranie sztuki, pod warunkiem, że owa sztuka jest w stanie wesprzeć mnie w zamian. Jeśli faktycznie uda się panu zaangażować w to Piołuna, dostanie pan tyle pieniędzy, ile tylko okaże się konieczne. Nie jestem głupi i wiem, że to reklama, której nie mogę przegapić.
- Piołun jest już praktycznie obsadzony – oznajmił dyrektor radośnie. – Jego agentka ma niezwykły dar przekonywania. Założę się, że już w tej chwili próbuje go namówić…

* * *

Sporo kilometrów dalej, w salonie w domu Piołuna, Alicja próbowała swoich sił perswazji na podopiecznym. Niestety, napotkała na opór zbliżony wytrzymałością do Chińskiego Muru.
- Nie pójdę! – wrzasnął Adrian, chwytając się kanapy niczym deski ratunkowej. – Nie weźmiesz mnie żywcem! Nie idę na żadne przesłuchania!
- Owszem, idziesz. Już cię zapisałam. Chociaż to i tak tylko formalność, bo rolę masz niemalże zagwarantowaną. Będziesz musiał tam tylko przyjść, zaśpiewać, co masz do zaśpiewania i udawać zdziwionego, kiedy ogłoszą, że będziesz grał Patryka. Nic trudnego. Zdziwienie wychodzi ci zawsze fenomenalnie.
- Tak, bo przez większą część czasu nie gram – oświadczył Adrian mrocznym głosem. – Ala, w co ty mnie wpakowałaś?
- W największe wydarzenie muzyczne w Polsce od czasu, kiedy Edyta Górniak pojechała na Eurowizję! Nie widzisz, że to życiowa szansa? Takie coś zdarza się raz na stulecie!
- To równie dobrze może się wydarzać beze mnie! Ja o nic takiego nie prosiłem. Radzę sobie wystarczająco dobrze.
Alicja westchnęła, po czym sięgnęła do swojej torebki i wyjęła małą, tekturową tabliczkę na której widniał diagram. Adrian nie mógł nie zauważyć, że kreska diagramu nieuchronnie schodziła w dół.
- Widzisz to? – spytała kobieta, najwyraźniej retorycznie, bo u Adriana nie stwierdzono żadnej wady wzroku. – To notowania ze sprzedaży twojej ostatniej płyty. Wiesz, co to znaczy, prawda?
Adrian jęknął i zakopał głowę w kanapę.
- Promocję – wyrecytował, niczym grzeczny przedszkolak. – Wiem. Ale nie musimy od razu sięgać po takie drastyczne metody! Mogę wydać nową płytę, zacząłem już jedną piosenkę…
- Wiem, widziałam ją. Jest… wspaniała. Ale nieskończona, i nie zapowiada się na to, żebyś dopisał do niej cokolwiek, przynajmniej na razie. A pół piosenki nie uczyni całej płyty, Adi. W tej chwili potrzebujemy czegoś większego, czegoś, co nadepnęłoby na odcisk całej konkurencji. Chyba nie chcesz pozwolić, żeby ktoś w stylu Kasi Cerekwickiej wszedł ci na głowę? Ludzie będą się zabijać o role w tym musicalu, Adi! Zabijać! A dla ciebie miejsce jest już zaklepane, nawet muzykę piszą pod ciebie. Tak mi powiedział Węglik. Poza tym… - Alicji praktycznie zabłysły oczy – to będzie coś naprawdę przepięknego.
- Ale ja nawet nie wiem, o czym jest ta historia! W życiu nie czytałem tej książki.
- Coś mi się wydaje, że nie w tym problem.
- Nie znoszę musicali.
- Na JCS jakoś przesiedziałeś, a Tysiąc i jeden sen ma mieć podobno chociaż trochę tekstu mówionego. Poza tym, będziesz w nim grał, Adi. Nikt nie będzie ci kazał go oglądać. Co z tobą? Nie widzisz, że to jest okazja, której nie wyrzuca się tak po prostu przez okno? A w międzyczasie może znajdziesz trochę pomysłów i napiszesz więcej piosenek, tak rewelacyjnych, jak ta nowa.
- Ty nie rozumiesz – jęknął Adrian w poduszkę, patrząc na Alę żałośnie, niczym szczeniak który już wie, że zamiast kawałka mięsa dostanie nagą kość. – Ja nie mogę się pokazać w tym teatrze.
- Do licha, czemu nie?
- Bo on tam będzie.
Alicja ponuro skinęła głową. Zadziwiające, ale naprawdę był to problem.
Agentka Adriana wiedziała doskonale o tym pamiętnym zajściu w deszczowy, wrześniowy wieczór. Trudno byłoby nie wiedzieć, skoro jej pijany wówczas podopieczny uznał za właściwe zadzwonić do niej o trzeciej nad ranem i zdać szczegółową, acz chaotyczną relację ze swoich niepowodzeń w sferze Amora. Piołun musiał to przyznać Alicji – nie eksplodowała od razu. Poczekała, aż się spotkają, i dopiero wtedy spuściła na niego całą armię Wymownych Spojrzeń, Gniewnych Westchnień, Długich Rozmów a nawet – o zgrozo – Znaczących Tupnięć Stopą o Dywan. Zastosowała wobec niego nawet Krzyżowanie Ramion, a to już była praktycznie wojna psychologiczna. Ale przedtem dowiedziała się wszystkiego, co było można o Łukaszu Malcu, poczynając od jego adresu, co umożliwiło Adrianowi wysłanie aktorowi pieniędzy. Zrobił to, osobiście wpychając kopertę do skrzynki i uciekając tak szybko, jak tylko mógł w przeciwną stronę miasta, ale liczył się gest.
Jednak oznaczało to, że o ich krępującej tajemnicy wiedziała osoba trzecia. Jakoś nie wydawało się to Piołunowi właściwe, mimo, że znacznie ułatwiło późniejsze rozmowy. Pewne sprawy powinno się trzymać za zamkniętymi drzwiami, a namiętne całowanie drugiego mężczyzny po pijanemu z pewnością było jedną z nich.
- Może nie przyjdzie na przesłuchania – powiedziała Alicja, ale nawet w jej własnych ustach nie zabrzmiało to przekonująco.
- A może jutro spadnie na nas deszcz gotowanych homarów. Jak chcesz, możesz wierzyć w cuda, ale ja nie zamierzam. Ala, ten facet jest ambitny. Widziałem to w jego oczach. Jemu się marzy sukces, tak, jak każdemu. To, że tam będzie jest tak pewne, jak to, że w grudniu jest Wigilia.
- No dobrze, ale to wcale nie znaczy, że zdobędzie jakąś lepszą rolę. Sam widziałeś, trzymają go w dublerach. Nie sądzę, że zaryzykują obsadzenie go w tak ważnym dla teatru projekcie.
- Mówiłaś, że ma ciekawy głos.
- To tylko moja opinia, dyrektor nie musi jej podzielać. Chodzę do tego teatru od dawna, a rozpoznałam go dopiero jako Heroda. Sam widzisz, mało prawdopodobne, że wyjdzie poza chórki. Poza tym, nawet jeśli go spotkasz, co z tego? On jest na pewno jeszcze bardziej zażenowany od ciebie.
- Wątpię – burknął Adrian ponuro. – To nie on próbował ściągnąć mi koszulę i zaciągnąć mnie do łóżka. On był tym, dzięki któremu skończyło się tylko na całowaniu.
- Mówisz to tak, jakbyś tego żałował.
Tym razem Adrian autentycznie podskoczył.
- Ty myślisz, że to takie zabawne? – zagrzmiał.
Ala nawet nie drgnęła. Rozgniewany Adrian przypominał rozzłoszczonego, małego psa: dużo jazgotu, mało konsekwencji.
- Nie – odparła kobieta ze stoickim spokojem. – Uważam, że jest to idiotyczne. Ale uważam też, że nie jest to nic, co przekreśli ci na zawsze kontakty z innymi ludźmi, a z pewnością nie jest to coś, co powinno zamknąć ci drzwi do udziału w tym musicalu. Jeśli go spotkasz, najgorsze, co może się stać to niezręczna atmosfera. Wtedy zwalisz wszystko na alkohol, przeprosisz go i z głowy. Albo możesz udawać, że nic nie pamiętasz – pewnie byłoby to prawdopodobne po tym, ile wypiłeś. Chyba, że… - tu Alicja spojrzała uważnie na swojego podopiecznego, który instynktownie schował się za poduszką – nie chcesz, żeby pomyślał, że zapomniałeś.
- Nie bądź śmieszna.
- W takim razie w czym problem? Najlepiej rozwiązać to jak najszybciej, inaczej będziesz się męczył przez następny rok, a jak go przypadkowo spotkasz, zaczniesz panikować.
Adrian nie odpowiedział.
- Zresztą nie ma tu co dyskutować, bo i tak już cię zgłosiłam – powtórzyła Alicja. – Możesz się dąsać, możesz się wściekać, ale pójdziesz na to przesłuchanie i weźmiesz udział w spektaklu, bo to najlepsze, co cię może spotkać, a potem mi podziękujesz. Patrz, nawet przyniosłam ci prezent.
Agentka wyjęła ze swojej torebki książkę i podała ją Adrianowi. On wziął ją z umiarkowanym zainteresowaniem i skrzywił się nieco, kiedy przeczytał tytuł. Oczywiście, był to Tysiąc i jeden sen. A więc naprawdę nie było dyskusji. Alicja rzadko kiedy była tak uparta, że nie dawała mu nic do powiedzenia, ale jeśli te chwile się zdarzały, to naprawdę nie dawała mu nic do powiedzenia. To była jedna z tych chwil. Adrian mógł teraz tylko rozegrać to tak, żeby wyciągnąć z tego jak najwięcej korzyści.
- A może streścisz mi, o czym to będzie i co to za faceta mam grać? – poprosił słabym głosem. – W ten sposób łatwiej to wszystko zrozumiem.
- A obiecujesz, że potem przeczytasz książkę?
- Tak, pani generał.
- No dobrze.
Ala usiadła na kanapie przy Adrianie i uśmiechnęła się do niego pojednawczo, klepiąc go matczynym gestem po ręku.
- Będzie dobrze, zobaczysz – powiedziała łagodnie.
Potem wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać mu historię.

* * *

Łukasz siedział przy swoim biurku i wpatrywał się w telefon komórkowy.
Jego pokój był mały. Stanowił ciasny prostokąt z niewielkim oknem naprzeciwko drzwi; z framugi okna płatami odpadała biała farba. Umeblowanie stanowiło łóżko, które wygrywało całe symfonie na swoich zardzewiałych sprężynach, jedna szafa, biurko tuż przy oknie, krzesło i lampka nocna, która działała, jeśli ktoś wiedział, w którym miejscu walnąć ją wystarczająco mocno. Nad łóżkiem wisiał obraz przedstawiający plażę, który kiedyś, jeszcze za życia, namalował jego dziadek. Łukasz pamiętał go właściwie tylko z paru wybranych chwil, ale ten obraz w dziwny sposób sprawiał wrażenie, że to właśnie dziadek Malec obserwuje go stamtąd.
Z salonu dobiegały dźwięki strzelaniny i pomrukiwania babci, która właśnie spuszczała surową litanię na George’a Clooney’a za to, że ten nie potrafi celować.
Łukasz westchnął i sięgnął po komórkę. Co tam… nie może odkładać tej rozmowy przez wieczność. Poza tym czuł, że jeśli z kimś nie porozmawia, jeszcze chwila a zacznie uderzać głową w blat biurka. Szkoda mu było antycznego mebla.
- Halo? – odezwał się chrypliwy głos po drugiej stronie połączenia. – Kto mówi? Uprzedzam, jeśli jesteś jakimś pieprzonym sprzedawcą, to powiem ci, że mój mąż ma spluwę…
- Cześć, mamo – szepnął Łukasz, siląc się na beztroski ton.
- Och… Łukasz? Synku, czemuś nie mówił od razu? Janek, nasz syn dzwoni! No to co tam u ciebie? Opowiadaj!
- Ja… może mam dobre wieści – zaczął Łukasz ostrożnie, ale po chwili zamknął oczy i instynktownie zacisnął pięść; reakcja mamy była dokładnie taka, jakiej się spodziewał.
- Chcesz powiedzieć, że znalazłeś sobie jakąś prawdziwą pracę? – zawołała kobieta z przejęciem. – Wracasz do domu? Dostałeś wypłatę? Synku, jak się cieszę, już czas najwyższy, żebyś się ustatkował, mężczyzna w twoim wieku nie powinien biegać po scenie w prześcieradle…
- Mamo! Nie, nie o to mi chodzi – westchnął bezsilnie chłopak. – Nasz dyrektor, pan Węglik… on nam dzisiaj ogłosił, że niedługo będą castingi do czegoś nowego. Czegoś absolutnie świeżego. Na podstawie książki, wie mama. Tej Sadowicz. I ja… ja myślę, że może spróbuję zdobyć jedną z głównych ról.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Łukasz w duchu zaczął się modlić, ale wiedział, że to nic nie pomoże; potrafił przewidzieć przebieg rozmowy słowo po słowie. Cisza przedłużała się, co sprawiło, że oczy chłopaka zaczęły grozić, że za chwilę wypełnią się wilgocią.
- Mamo? – szepnął, próbując panować nad głosem.
- Co to za sztuka? – spytała jego matka cicho.
- Tysiąc i jeden sen, mamo. Taka… baśń. Jak ta książka, o której ciągle mówią. Czytaliście ją może?
- A co z normalną pracą? A co z nami? Chłopcze, czy ty przez moment zastanowiłeś się i pomyślałeś o przyszłości?
- Tak, mamo, ja właśnie…
- Łukasz, nie bądź śmieszny. Wracaj do domu. Tata znajdzie ci pracę u siebie w biurze, przynajmniej będziesz miał solidne utrzymanie i jakieś szanse na godne życie. Co osiągnąłeś tam, w tym swoim teatrze? Zastępujesz jakiegoś innego faceta, który był na tyle życzliwy, że sobie wziął i złamał nogę. Zamierzasz tak tam tyrać do końca życia? Dorabiać na boku i pląsać sobie po scenie w chórku, gdzie nikt cię nie zauważy? Jesteś tam już dwa lata. Jeśli nie zauważyli cię tam do tej pory, to nie zauważą i teraz. Otwórz oczy. Teatry mają wystarczająco dużo popaprańców, nie potrzebują dodatkowo mojego syna.
- Słuchaj matki – odezwał się ojciec Łukasza, który – jak zwykle – nie mógł wytrzymać i wyrwał żonie słuchawkę. – Myślisz, że masz szansę w tym nowym czymś? Bo to, ile ci płacą do tej pory to jest śmieszne. Będą zyski z tej waszej nowej sztuki?
- Na pewno – odparł Łukasz, próbując modulować swój głos tak, by drżał jak najmniej i wydawał się wesoły. – To będzie naprawdę wielkie… coś. Tak, z pewnością.
- A skąd wiecie, że ludzie będą na to przychodzić? Synku, mama dobrze mówi, pakuj się i wracaj do domu. Oni cię w końcu zjedzą w tej Warszawie.
- Chcę spróbować.
- Uparty jak zawsze. Chyba muszę wreszcie porządnie objechać twoją ciotkę, że naładowała ci głowę tymi bzdurami…
- Co u niej? – spytał Łukasz powoli.
- Och, trzyma się dobrze. Całkiem nieźle zarabia na lekcjach śpiewu. A Darek jest najlepszym uczniem w klasie. Dałbym ci go do telefonu, ale jest właśnie na podwórku… To kiedy wracasz do domu? Asia o ciebie pyta.
- Asia….?
- Tęskni za tobą, Łukasz. Tak, jak wszyscy. Może już czas przestać zgrywać bohatera, co? Wróć do domu, zobaczysz, wszystko się ułoży…
- Pomyślę, tato.
- Czemu mu mówisz, co ma robić? – odezwał się głos matki, gdzieś bardzo blisko słuchawki. – On jest dorosły, sam wie. Wiesz, Łukaszku, prawda? Wiesz, że możesz wrócić w każdej chwili a ojciec już ci załatwi pracę…
- Nic mu nie będę załatwiać – obruszył się pan Malec. – Mnie nikt nic nie załatwiał. Niech się chłopak sam trochę pomęczy, to buduje charakter.
- Czyli każesz mu przyjechać tylko po to, żeby snuł się po domu, szukając pracy?
- Mam swoje zasady, kochanie, i chcę, żeby chłopak też je poznał…
- Nie masz za grosz uczucia!
No i zaczęło się. Łukasz miał nadzieję, że tym razem kłótni jednak da się uniknąć, ale zdawało się, że jest ona wbudowana w samą osnowę rzeczywistości. Zamknął oczy i oparł głowę na dłoniach, pocierając czoło, a głosy rodziców krzyczały jedno przez drugie prosto w jego ucho.
Nie potrafił już dłużej tego wytrzymać.
- Kocham was – szepnął cicho i wyłączył telefon.
Nagła cisza wypełniła pokój cieniami i uczyniła powietrze ciężkim jak imadło.
Łzy popłynęły same. Nie miały jakiegoś konkretnego celu czy powodu – po prostu płynęły. A kiedy zaczęły, zdawało się, że już nigdy nie przestaną, jak rzeka.
Pamiętał, że czytał kiedyś artykuł o depresji. Mgliście zdawał sobie sprawę z tego, że może powinien pójść zobaczyć się z jakimś psychologiem, ale tak naprawdę nie miał na to ani pieniędzy, ani chęci. O wiele łatwiej było po prostu pozwolić żeby wszystko to, co dusiło go przez ostatnie dwa lata, po prostu wypłynęło mu przez oczy. Może wtedy łatwiej będzie mu oddychać.
Pamięć – ta najbardziej zdradliwa pośród ludzkich funkcji – zaczęła mu usłużnie podsuwać obrazy, które wolałby trzymać zamknięte. Wszystkie niewygodne rozmowy z rodzicami. Wszystkie chwile wypełnione ciszą. Wszystkie spojrzenia, które krzyczały mu prosto w twarz. Wszystkie rozczarowania i dziecięce chwile frustracji. Ten pamiętny moment sprzed dwóch lat, kiedy stał samotnie na przystanku o świcie z bagażami i czekał na autokar do Warszawy. Casting i wszystko, co stało się po nim. Chodzenie jak cień po budynku teatru. Samotne studiowanie nut, podczas gdy inni zbierali się w grupy. No i tamten wieczór, tamten przeklęty wieczór, kiedy napadli go bandyci, a uratował go Adrian Piołun…
Tłumiony szloch o mały włos go nie udusił.
Ale teraz może być tylko lepiej… prawda? Dotknął dna. Właśnie w tym momencie się o nie ocierał. Zatem jedyna droga prowadzi teraz w górę, czy nie tak wszyscy mówili? Jeśli dotkniesz dna, po prostu odbij się w drugą stronę…
Ten nowy musical był jego szansą. Być może ostatnią, jaką kiedykolwiek dostanie. Będzie ćwiczył, nawet, jeśli ma to oznaczać eksmitowanie go przez gniewnych sąsiadów. Spróbuje ubiegać się o rolę Władcy Snów. Jeśli ma się ponieść porażkę, niech przynajmniej będzie to porażka spektakularna.
Gdyby jeszcze nie było to takie trudne…
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi.
- Łukasz? – zawołała babcia, uchylając drzwi i cicho wsuwając się do pokoju. – Łukasz, chłopcze, co się stało?
Malec spróbował wytrzeć oczy i spojrzeć na babcię z uśmiechem, ale to zaowocowało tylko tym, że na twarz wylała mu się świeża, słona fontanna. Babcia natychmiast potruchtała do niego, niemalże siłą posadziła go na łóżku, po czym objęła wnuka czule i zaczęła go kołysać jak małe dziecko.
- No już, już – szepnęła starsza pani bez szczególnego sensu, głaszcząc aktora po głowie. – Taki duży chłop, a ryczy jak pięciolatek… Co się stało?
- Nic takiego, babciu – wykrztusił Łukasz, uspokajając się nieco. Dotyk babci był dziwnie kojący; przyniósł wspomnienia, ale z tych, które sprawiały, że w brzuchu rozlewało się ciepło. – Życie się stało.
- Mi się przydarza przez cały czas – stwierdziła babcia filozoficznie. – Co, rozmawiałeś ze swoimi rodzicami w Olsztynie?
Łukasz tylko skinął głową.
- I co?
- To, co zwykle, babciu.
- No tak, oni to mogą człowieka zdołować. Ale chyba nie chodzi ci tylko o to…
- Chodzi o to, że… - Łukasz poszukał w głowie jakiegoś błyskotliwego zdania, ale w obecnej chwili umysł nie chciał współpracować, więc dokończył słabo – Chodzi o to, że to wszystko nie ma sensu.
Babcia pokiwała smętnie głową. Znała takie chwile aż za dobrze. Wtedy najlepiej działało milczenie.
Pomilczeli zatem razem, a miasto za oknem grało im swoją wieczną, błyskającą światłami kołysankę.
 
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderatorka
Moderatorka


Dołączył: 05 Lip 2006
Posty: 546
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Z zaplecza teatru :)

 PostWysłany: Śro 1:33, 04 Mar 2009    Temat postu: Back to top

No... i... skończyłam. Właśnie przed chwilą napisałam ostatnie zdanie. I szalenie dziwnie się z tym czuję...

Więcej, jak już odetchnę.
 
Zobacz profil autora
Kelenthial
Vincent Valentine's Lover
Vincent Valentine's Lover


Dołączył: 27 Sie 2006
Posty: 390
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Limbo

 PostWysłany: Śro 13:39, 04 Mar 2009    Temat postu: Back to top

Hm, przeczytam potem, teraz tak tylko z ciekawości spytam... Czy używałaś mapy Warszawy podczas pisania?Smile

Ostatnio zmieniony przez Kelenthial dnia Śro 13:40, 04 Mar 2009, w całości zmieniany 1 raz
 
Zobacz profil autora
Draco Maleficium
Moderatorka
Moderatorka


Dołączył: 05 Lip 2006
Posty: 546
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Z zaplecza teatru :)

 PostWysłany: Nie 18:52, 22 Mar 2009    Temat postu: Back to top

Zerkałam tylko od czasu do czasu, ale głównie opierałam się na własnych wspomnieniach tego miasta i to chyba czuć, niestety - muszę nad tym popracować. Ale i miejsce akcji nie jest tu najważniejsze Wink

Tekst w całości, po pierwszej korekcje: [link widoczny dla zalogowanych]
Ciągle mam wątpliwości odnośnie paru elementów i zakończenia, więc jeśli będziecie miały kiedyś ochotę przez to przebrnąć, to liczę na wasze szczere opinie Smile
 
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Miłośniczki blogów Draco Maleficium Strona Główna -> Twórczość literacka Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach